poniedziałek, 29 października 2012

Wrócili


Wrócili, dwa dni temu. Cali i zdrowi, choć podobno ostatniego ranka to tam już był przymrozek. Pełno zamieszania, pies skacze, Gérard wnosi torby, a ich pełno. (Następnym razem trzeba wziąć od razu wózek jak z Auchana (które zawsze się pętają przy domu) i przewieźć wszystko od razu.
Pełno wszelkiego dobra – gdzie ja to pomieszczę?  Jedzenie do lodówki, ale jego komputer (którego wcale nie chce uruchamiać), wspaniała drukarka z ksero i cichutka, olbrzymi płaski ekran (mogę używać). Ale ja jeszcze nie podłączyłam tego, co z Rysiami kupiłam w Emmaüs (17", 20 euro). Tylko duża lampa za (3 euro) się przydaje. Jeszcze jego ubrania, narzędzia(?), elektronika, kable i różne gadżety (Gérard je chyba kolekcjonuje, jak to chłopcy). Dostaję zupełnie nowy telefonik mojej ulubionej marki (Samsung, uważam je za nieco solidniejsze, a ja nie jestem z moimi rzeczami za delikatna. Laptop też u mnie od razu by oddał ducha, więc nawet się nie przymierzam do laptopa).
- Ładny, ale na co mi to? Nie potrzebuję?
- Bo twój nie działa.
- Nie działa, bo nie zapłaciłam. (Bo po co? Telefonowałam tylko do Gérarda.  Do innych mam w domu skype i ten stały co najwygodniejszy.)
A Dana mi nadała, że najtaniej przez PrixTel, już kilka tygodni, i nawet zajrzałam na ich stronkę, i ten nr RIO dostałam... no i jak zawsze, zamiast doprowadzić jedno do końca, to się zajęłam czymś innym.
Jakoś upycham wszystko. Chwilę rozważamy, jak przemeblować czy co ewentualnie dokupić. Gérard już drugi raz wspomina o kanapie... Pewnie mu za ciasno na moim wąskim łóżeczku. U siebie przyzwyczajony do dużych małżeńskich łóż, prawie kwadratowych.
- Hm, "mój gatunek" nie lubi kołyszącego się noclegu. Najlepszy dla mnie jest materac z gąbki na podłodze, stabilny i wygodny, idealnie prosty.
A Charles wybierał zawsze najwyższe miejsce. A teraz nawet sobie zbudował dom na drzewach. (Lecz on jest Garuda, żywioł powietrza, a ja z tygrysów (wg nomenklatury Gesar).
Wychodzę po bagietkę z pieskiem.  Drzewka co parę dni temu były brązowo-bordo, teraz mają wyblakły kolor suszonej róży, podszyty żółtym. Jak to się zmienia szybko!
Dziś pies  pożarł zmiotkę. To chyba niemożliwe, ale nigdzie jej nie mogę znaleźć. A dziś rano potrzebowałam.  Obudziłam się i patrzę z zaskoczeniem: co jest na moim dywanie? Przecież karczochów nie kupowałam – za duży z nimi upierdol. Pomiędzy podartymi kartkami (pies teraz rozdziera reklamową aż książeczkę z zabawkami, co będą w sklepach na Noël) – jakieś części roślinne (dziś zrobił wyjątkowo duży nieporządek). Dopiero musiałam wziąć w rękę: pies wyciągnął z kosza kitę ananasa, i jak to on lubi, rozszarpał na pojedyńcze liście.
Dziwne. Przecież jak wczoraj częstowaliśmy to tylko skosztował z grzeczności i nawet nie zjadł.
Za to dziś sam mi powiedział, że już pora z nim wyjść. Więc zamknęłam kompa, wychodzimy, i pies też grzecznie, sam z siebie, bez długiego łażenia i namawiania, zrobił swoje dwie crottes na trawniku pod oknami sąsiada.
Na razie tam nikt nie mieszka: trawnik zaniedbany, a w pionie wszystkie żaluzje zamknięte. A zanim ktoś się wprowadzi i będzie miał za złe, pies już się nauczy robić i w innych miejscach.
Jestem zadowolona: być może skończą się katastrofy w łazience.
29/10/12

1 komentarz:

  1. piesio daje popalić widzę, masa z nim zachodu, dlatego ja nie mogę się zdecydować na zwierzaka w domu, jak mieszkałem z eks wiedziałem, że wszystko spadnie mi na głowę, a jak jestem sam to wole się z pieskiem nie wiązać :)

    OdpowiedzUsuń