czwartek, 29 sierpnia 2013

Miły dzień

Właściwie idealny. Słoneczny, ale nie za upalny. W ostatnich dniach lekkie deszcze miło odświeżyły powietrze.
Gérard wyjechał nad Atlantyk za pracą. Ja siedzę w domu, przyklejona do kompa i kuruję nadwerężone kolano. Pepetka ze mną została i się potwornie nudzi. W La Rochelle w budowanym domu dadzą jedzenie i spanie znajomemu fachowcowi od ciężkich prac murarsko-ziemnych,  ale zwalać im na głowę całe swoje ZOO to chyba nie wypada.
Koniec sierpnia, powroty z wakacji. Dziś wrócił nasz boulanger i znowu mam pyszną bagietkę. Bo te z arabskich butików w okolicy są jak wata. Przed Franprixem znów kwitnie pomarańczowy Hieracius. Prześliczna roślinka. Przez ostatni weekend w Normandii się nią zachwycałam. Zostawiłam sobie na stole jeden egzemplarz i przesadziłam do grunku dopiero przed wyjazdem. Nazwałam go "słoneczko babuni", bo ma pojedyńcze delikatne białe włoski jak cera starej kobiety. Długości prawie centymetra! Na co to jastrzębcowi? Inne rośliny tego nie miewają. A słoneczko – bo kwiatek wygląda jak słońce rysowane przez dziecko. I bardzo gustowna seledynowa zieleń – kolory jak z Wyspiańskiego albo raczej z Kiriana.
Pod kwiatostanem żerowała na nim jedna gruba czarna mszyca. Zostwiłam.  Roślina silna, wytrzyma nawet całe stado.  Na trawniku, gdzie wyprowadzamy pieski, rosną co najmniej dwa inne gatunki (oceniam po wielkości kwiatków).  A może nawet więcej? Niektóre mają inny odcień żółci. Google podają, że nawet w Polsce występuje ponad 100 gatunków (we Francji pewnie więcej) i że rozróżnić je cholernie trudno.  I czy te większe z listkami na łodyżce to też Hieracius czy to już coś inne?

Wrócili sąsiedzi. Pies szalał z radości. Ja na kompie to się nie liczy, a pies cierpi z samotności i albo śpi albo się nudzi. A teraz znowu ma wspólne biegi i zabawy, przewracanie się, wyrywanie kijka. W dodatku doszedł Spikes towarzyskiego Murzynka. Duży, wysmukły, tygrysio pręgowany, bardzo ładna krzyżówka. Tylko kastrowany (jak tu większość) i wyraźnie nieśmiały.
U sąsiadów smutno: stracili dwa psy i jedno dziecko. Najpierw Sam, stary olbrzymi bokser zaadoptowany w ostatniej chwili ze schroniska. Bo nikt go nie chciał i psa zamierzano uśpić. Sam miał niedowład tylnych łapek, nie mógł chodzić i to Rysio znosił go przez dwa lata z 10-piętra, żeby się piesek wysikał. Sam ważył ze 40 kg, choć wychudzony na szkielet, i tylko Rysio mógł go udźwignąć lub pomóc chodzić za szalik pod brzuchem. Sam dzięki temu przeżył jeszcze prawie dwa lata, kochany, odkarmiany biologicznym jedzeniem, wożony do weterynarzy, w towarzystwie ich suczek.
Ale podobno tuż przed wyjazdem do Polski dostał konwulsji i umarł. Ja byłam wtedy w Normandii i już się z nimi nie zobaczyłam.  A w Polsce Miki, "jedwabiste futerko", TIR przejechał. Zginęła na miejscu, Rysio rozpaczał. Ten piesek mu został po jego matce. Bardzo lubiłam tego pieska. Żywy, inteligentny, charakter bardzo niezależny – ale podobno lubił przechadzać się środkiem drogi.
A ledwo wrócili, nowa smutna wiadomość: 20-letni siostrzeniec popełnił samobójstwo. Dlaczego? Co się stało?
Pytam Lebana: - Czy ty go rozumiesz?
- Nie.
Miał chłopczyk swoje powody, a w tym wieku emocje są silne i biorą górę nad rozumem. Podobno wszystko zorganizował, pożegnał się z rodziną.

Przed ich powrotem wpadł do mnie ich młodszy synek Karen po klucze. Bo Marta zostawiła swoje miejsce na strzeżonym parkingu dla Gérarda, który miał wtedy (i ma nadal) dwa samochody i przyczepę wyładowaną żelastwem miłym sercu mężczyzny. Tę trzyma przezornie w zamykanym garażu.
Nie poznałam chłopaka. Pamiętałam inteligentnego chłopczyka a w drzwiach stanął młodzieniec piękny jak młody bóg, złociście opalony i napakowany (jego brat Leban sprawia wrażenie otyłego), w jasnych lokach o promiennym uśmiechu a przy nim jego dziewczyna. Uśmiechnięci oboje, aż tryskali szczęściem.
Tym dzieciom nie zabroniono wcześnie rozpocząć życia seksualnego, w okresie pierwszej miłości, para licealistów, spędzać u siebie w gościach noce i wspólne week-endy. Dzięki temu nie mają złamanego serca a są dużo szczęśliwsze i energiczniejsze. Mają plany na wspólną przyszłość i sieją na otoczenie szczęściem.
W Polsce było inaczej. Czy to katolickie wychowanie czy to warunki ekonomiczne.

A dzisiaj mgła i zimno! Choć to nadal koniec sierpnia. Te skoki temperatury stają się naprawdę przesadne.
25-29/_/2013

sobota, 24 sierpnia 2013

CENZURA!

Po PRL-u jestem na nią uczulona. Informacja ma być dostępna dla każdego, nigdy się nie wie "za dużo". (Niech żyją hackerzy!)

„Każdy rodzaj cenzury, czy to rządowej czy też kulturalnej, wynika w rzeczywistości z tego samego: ze strachu. Z przekonania, że zezwolenie na ujawnienie jakiejś mowy, książki, sztuki, filmu czy sekretu o wadze państwowej będzie w pewnym stopniu zagrożeniem dla władz.” Encyklopedia cenzury Jonathan Green

Dopiero dzisiaj dostałam linka do wystawy "Tydzień zakazanych książek w kieleckiej Bibliotece Uniwersyteckiej"
..." W dniach od 30 września do 6 października (2012)w wielu bibliotekach, nie tylko polskich, ale również tych na całym świecie, będziecie mogli obejrzeć wystawy i podyskutować o książkach, których w pewnych okresach historii z różnych względów nie pozwalano czytać. Hasłem tegorocznej akcji jest „30 lat uwalniania literatury”.
Pomysł narodził się w Stanach Zjednoczonych i jest ściśle związany z pierwszą poprawką do amerykańskiej Konstytucji traktującą o wolności słowa. Po raz pierwszy obchodzono go w 1982 roku dzięki inicjatywie aktywistki bibliotecznej Judith Krug oraz wsparciu Stowarzyszenia Amerykańskich Bibliotek (American Library Association), sprzedawców książek, autorów i dziennikarzy. Jest to inicjatywa ciekawa o tyle, że nie tylko propaguje czytelnictwo i historię literatury, ale także jako forma sprzeciwu przeciwko cenzurze i ograniczaniu wolności słowa, uświadamia społeczeństwu jak ważny jest nieograniczony dostęp do informacji.
W Polsce pomysł jest propagowany przez Stowarzyszenie Bibliosfera.org za pomocą portalu bibliosfera.net. Wszystkich, którzy chcą zapoznać się z inwencją twórczą różnych placówek kulturalnych w ramach projektu, zapraszamy tutaj:http://bibliosfera.net/zakazane-ksiazki-2012/. "



czwartek, 22 sierpnia 2013

dr John Carew Eccles (1903-1997)

Z dyskusji na salonie24.pl . Moja wypowiedź tam:

 Pod linkiem od Mariusza Gyana (http://klinikaduszy.pl/wp-content/uploads/2011/05/bioenergoterapia.pdf ) pisze, że "wielokrotnie powtarzane badania wykazały niezmiernie interesujące zjawisko, a mianowicie efekt fantomowy. Polega on na tym, że uszkodzony żywy organizm, np. liść z oderwanym jednym wierzchołkiem, na fotografii kirlianowskiej jest widoczny w całości. Oznacza to, że biopole nadal zachowuje kompletną informację o niekompletnym już żywym organizmie."

Czyli efekt fantomowy – jest. Jak na pierwszych opublikowanych zdjęciach w rosyjskim miesięczniku.

Ale dalej: "To bardzo ważne spostrzeżenie. Przede wszystkim zaprzecza ono zdecydowanie idei  wyładowań koronowych na obrzeżach przedmiotu."

"Przedstawiciele konwencjonalnej nauki twierdzą, że w elektrofotografii na materiale fotograficznym utrwalane są wyładowania koronowe na obrzeżach fotografowanego przedmiotu, które nie mają żadnego związku z naturalną aurą pola biologicznego żywego organizmu. Tylko takie wyjaśnienie akceptują oni jako zgodne ze współczesną wiedzą teoretyczną. Czy jednak można uznać to stwierdzenie za słuszne?"

Mi się na zdrowy rozum wydaje, że wokół przedmiotów nieożywionych ( na zdjęciu w Googlach klucz francuski) widzimy te wyładowania koronowe (bo co jeszcze?) a obiekt przecież został pobudzony  polem elektromagnetycznym. Natomiast wokół organizmów żywych już mam interakcję pobudzającego pola z polem własnym. A już Lakhovsky pisał, że każda komórka ma swoje pole elektromagnetyczne, częstotliwości itp.
Tu nie widzę sprzeczności. 

 I o Kirianie ucichło. W ogóle badania nad elektomagnetyzmem i jego wpływie na organizmy żywe, rezonansach, bioenergii, wpływie psychiki na materię  – są albo wyciszane albo ( w dobie wyrobników nauki za granty) w ogóle nie istnieją. 100 lat temu, gdy naukę tworzyli wykształceni amatorzy, utrzymujący się z własnych środków – było ciekawiej.  Dziś poziom kultury i informacji w mass mediach strasznie się obniżył, Eine pisze, że w szkolnictwie (nawet wyższym) i w nauce idem. Trzeba szukać na niezależnych (spiskowych) stronkach, w para-naukach itp.  Ten "Nieznany Świat" to jedno z takich pisemek – odrzuca aktualny paradygmat naukowy, że wszechświat jest martwy. Pisze często o bioenergoterapeutach – a to jest wpływ psychiki na materię.  Nauka oficjalna to przemilcza, bo nie wie jak badać.

Ale o Kirianie to już dawno słyszałam. Za to w linku była wiadomość, że "bioplazma może stanowić łącznik między organizmem biologicznym i energetycznym polem świadomościowym. Pogląd ten podzielił znany australijski neurofizjolog dr John Carew Eccles (1903-1997), (...) laureat Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. W swoim wykładzie wygłoszonym na Światowym Kongresie Filozoficznym w Düsseldorfie w 1978 roku prof. Eccles stwierdził jednoznacznie, że świadomość zdecydowanie powinna być traktowana jako coś autonomicznego, niezależnego od ciała i istniejącego poza centralnym układem nerwowym. Swoją argumentację poparł wynikami licznych eksperymentów, podkreślając, że to właśnie świadomość wpływa na rozwój biologiczny mózgu, a nie odwrotnie. Świadomość steruje też funkcjonowaniem całego żywego organizmu wykorzystując w tym celu pole bioplazmatyczne."

Ta informacja była dla mnie nowa. Szukam w Googlach:  żadna z jego licznych książek nie została  przełożona na polski tj nie istnieje w naszej świadomości zbiorowej. Wzmianka o nim u katolików " Laureat Nagrody Nobla o istnieniu nieśmiertelnej duszy" ( http://adonai.pl/wiecznosc/?id=83 ).
Zajmował się (po przejściu na emeryturę) związkiem umysłu z mózgiem czy świadomości z materią. Ostatnia książka (1994, How the Self Controls Its Brain ) z pewnością jest ciekawa, ale raczej nie lepsza niż "Moja wizja świata" Teilharda de Chardin , o 50 lat wcześniejsza.
Ale (w http://en.wikipedia.org/wiki/John_Eccles_(neurophysiologist) ) jest wzmianka, że razem z Karlem Popperem przyjmuje istnienie trzech światów: zewnętrzny, wewnętrzny i N°3. Oto świat N°2 (świadomości): zmysłów do badania zewnętrznego świata wylicza aż 8: światło, kolor, dźwięk, zapach, smak, ból, dotyk. Zmysły wewnętrzne to myśli, uczucia, wspomnienia, marzenia, wyobrażenia, zamiary. Świat N°3? Hm... The Self - self soul and spirit (co pod tym rozumieć?). Prawdopodobnie The Ultime Reality Alana Wattsa. Wszystko razem przypomina próbę stworzenia "map świadomości" Kena Wilbera (Wilber dokładniejszy).
I tak pisze noblista czyli jeden z wybitniejszych umysłów naszej cywilizacji? Mam to pokazane obrazkami na buddyźmie: na obwodzie tanki "Koło Życia" dom o 6-ciu oknach znaczy : wszystkie sygnały z zewnętrznego świata docierają do mnie przez 6 zmysłów. (W Azji zdolność logicznego myślenia, że służy do badania zewnętrznego świata, uważa się także za zmysł). (W Theravadzie: 6 bramek, a bramka zakłada przepływ w obie strony.) A powstawanie świadomości czegos? Także na tance: wrażenia, percepcje, formacje mentalne, nazwa i forma...  I to jest początek nauki o umyśle (z ćwiczeniami na każdym etapie).

wtorek, 13 sierpnia 2013

Znowu jedziemy

Znowu jedziemy rano do końca tygodnia. Kolano mnie jeszcze trochę boli, ale naprawdę w domu nie ma co robić. Wykąpałam się, wyprałam, pobawiłam na kompie i zaczynam się nudzić.

Zebrałam nasiona jeszcze dwóch gatunków Hieracio (jest ich pełno) co rosną w okolicy. Ale pospolite, żółte. Nad kanałem rosną młode consoudes (nacięłam świeżych liści, z których większość zżarłam. A co, wewnętrznie też chyba działa?) i małe storczyki już przekwitłe czy zaschnięte. Nie wyglądają na ten storczyk-bouc, co rośnie przy drugiej topoli i nawet zaschnięty jest rzeczywiście spektakularny, powyżej 1 metra. Ewentualnie mogłabym, ale ziemia była za twarda, i rosły za głęboko i ja z bolącą noga... Tylko pies szalał, biegał i wpadał do wody.


Będą w tym tygodniu urodziny Néo (6-te) i z tej okazji zjazd rodzinny u Xaviera. A ja nie mam prezentu, a Gérard nic nie wymyśli i najwyżej kupi byle co w Auchanie na odczepne. Najprościej dać pieniądze w kopercie ale ja chciałabym, by z prezentu ucieszyło się i dziecko. 

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Z lektur:

Tego lata mam dostęp do internetu 3/7 w tygodniu. Surfuję. Z lektur:

 W ciągu 400 lat w Islandii po zaćmieniu Słońca następował wybuch wulkanu. Spostrzeżenie udokumentowane linkami w  http://pogadanki.salon24.pl/526119,powodzie-glacjalne-a-mechanizm-funkcjonowania-wszechswiata .

" Ta 100% zbieżność nie może być przypadkiem. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają. To jest niemożliwe aby na przestrzeni 400 lat zawsze po tym jak wystąpiło zaćmienie słońca na Islandii następowała krotko po tym katastrofalna powódź glacjalna i zaraz potem wybuch wulkanu."

" Zaćmienie słońca oznacza że Ziemia, Księżyc i Słońce znajdują się w jednej linii. Każde z tych ciał niebieskich moduluje przestrzeń zmieniając częstotliwość jej oscylacji...". 

Owszem,  uwaga ciekawa, ale nie można znaleźć wyjaśnienia używając aktualnej teorii grawitacji? Czy teorie autora są zgodne z brzytwą Ockhama?

Czy chodzi tu o to, że wszelkie informacje o rezonansie są w nauce wytłumiane? Lub sprawy, których natychmiast nie potrafią wytłumaczyć?  Co to było z Kuriatą? (Pisałam o tym na salonie24   http://nina2.salon24.pl/499745,tomasz-kuriata .)

Także, gdy w rozmowie wspomniałam Gérardowi, że Georges Lakhovsky, francuski inżynier dróg i mostów, ogłosił zależność jakości wina (dobre roczniki) od natężenia plam na Słońcu:

- Niemożliwe! Przecież za takie odkrycie powinien Nobla dostać, a tu nikt o nim nie słyszał.

Ale Lakhovsky także pracował nad rezonansem magnetycznym z Teslą, i miał spektakularne uzdrowienia z raka przed wojną, a potem wyemigrował, miał wypadek (czy przejechano go?), aparatura znikła i już nikt o nim nie słyszał. Zakazana nauka? Wiedza paralelna?

Po Lakhovskym zostały te miedziane bransoletki z rozcięciem, co mają być skuteczne na reumatyzm.  Chodziło o rezonansowe wzmacnianie działania kosmicznych fal magnetycznych. Na forum gdzie to omawiano (zasurfowałam tam przed paroma miesiącami) radzono roślinę otoczyć takim rozłączonym pierścieniem. Lakhovsky sam tak zaczynał czy tak wpadł na pomysł swojego wynalazku: pelargonie tak otoczone zwalczyły raka czy wirusa a grupa kontrolna padła. Że to było wiosną, zapamiętałam, i ten rozjechany a potem w połowie wyrwany mak, co sam się zasiał przy wejściu, otoczyłam takim kawałkiem drutu, podnosząc przejechane łodyżki. Rozrósł się wprost potwornie i kwitnie do teraz. Bardzo dekoracyjny, myślę dosadzić mu do kompletu duże margerytki.

Może pierścien Lakhovsky'ego a może jedna jaskółka nie czyni wiosny? Nie wiem. 

Przyjacielska roślina.

Chyba skręciłam nogę. Boli przy niektórych ruchach pod kolanem, spuchło. Ale żadnego upadku sobie nie przypominam?  Bo pytali o to nazajutrz na pogotowiu. 

 Połóż się – mówi Gérard.  Lecz dzień jest idealny na rozsadzanie truskawek. Więc kuśtykam, zrobiłam sobie tylko na kolano opaskę elastyczną z rozciętej górą myjki frotté. Przygotowałam 13 + 18 + 14 nowych sadzonek.

Wczoraj Gérard wykosił i zabronował dół i dostanę swoją plantację czarnych porzeczek. Przemieszanych z malinami i czerwonymi i wszystkim, co należy już rozsadzić. Wzdłuż będzie przebiegał rząd truskawek dostępnych ze ścieżki. W półcieniu dojrzeją o 2 tygodnie później niż te co na górze w jego warzywniku. Będzie przedłużenie sezonu na truskawki na cały miesiąc.

Na tej spulchnionej ziemi Gérard wyznaczył nowy wjazd, prosto, bez zakrętu przy domku, będzie więcej miejsca na parkingi i bardziej płynne podejście.  A potem – ten cały nadmiar ziemi taczkami woził przed domek: ma być równo, kamienne płyty pod rogi tonelle, następny rządek balustradki, stopień. To są ciężkie roboty! Ja bym umarła, gdybym miała przewieźć i załadować łopatą choćby jedną taczkę. Tylko teraz pół trawnika mam zasypane ziemią z której wyłażą jakieś kamienie i chwasty.

Wpadł Xavier z rodziną i urządziliśmy małe barbecue. Letycja mi pomogła potem sprzątnąć ze stołu, bo ja kuśtykałam. Manon znalazła układankę na półce i zajęła się z Néo. Skąd ona się u Gérarda wzięła? Myślałam, że należała do Letycji, ale ona sobie nie przypomina.

Dostałam, bardzo mizerne i wiotkie, jedną sadzonkę maliny i jedną pomidora. Wyglądają na dziecięce hodowle szkolne na biologii, pomidor miał nawet podpórkę z kolorowych kredek sklejonych skoczem – ale u mnie przeżyją i odżyją. 

Siedzimy z Letycją na mojej żółtej puszystej kapie jak na plaży. Lylo chętnie po niej raczkuje. Obok Xavier z Gérardem zdejmują koła jego kamionetki, coś wiercą. Néo się z zaciekawieniem przypatruje. Sam chwyta za wiertarkę – i nikt nie protestuje?  Widocznie dziecko musi się wcześnie samo uczyć.

To przecież jego tata poprosił o wiertarkę na swoje 12-te urodziny. I dostał. I odtąd wszystko sam umiał. Był od dziecka dorosły.

- Brudne żelastwo. Kobiety do takich ciężkich robót mają mężczyzn – mówię do Letycji. Mężczyźni się śmieją z Cedryka. Bo przyjechaliśmy tym razem tym małym Pegeocikiem po nim, olbrzymi Citroen Gérarda się rozkraczył zupełnie (coś tam zaczęło już za bardzo cieknąć). Wóz Cedryka prawie nie miał oleju i stary, i koła trzeba było nadmuchać, i wycieraczki do wymiany i brak podnośnika... 

Wóz Xaviera ma przejść kontrolę techniczną, a coś tam zakwestionowali w zawieszeniu koła. Tę małą ciężarówkę Xavier sprzedaje, kupi większą... męskie historie.  Gérard zainteresowany, bo jego nowy też musi przejść kontrolę, więc może by się tu udało. Umawiają się na nazajutrz rano.

- Czy ja też pojadę? - pyta Gérard. Bo potem chce kupować jakieś filtry powietrza i oleju, i trzeba się w tych maleńkich literkach szybko zorientować. – Trzeba będzie wstać rano.

Ale to było nazajutrz.

- Wiesz, jedź na tę kontrolę, a mnie wysadź na pogotowiu. Kolano nadal mnie boli – mówię.

Na prześwietleniu wyszło, że nic nie złamane, na szczęście. Zwichnięcie? Worek stawowy? Lekarz pochodził z Bliskiego Wschodu i jego francuski był z akcentem, ja też w terminach medycznych nienajlepsza.  Dostałam receptę na genoulière usztywniającą kolano i jakieś maści. Ale, że w tej chwili nie mam CMU na bezpłatne, nie myślę z własnej kieszeni za to płacić. Do usztywnienia opaska z myjki wystarczy, a zamiast maści napycham sobie pod nią żywokostu, najlepszy.

Już wczoraj przykuśtykałam gdy Gérard pracował w warzywniku. Podaję sekator.

- Masz buty. Natnij mi, proszę, żywokostu. Trzeba wyjść górą z naszego terenu na prawo i przy ogrodzeniu tej łąki co wyżej, rośnie wspaniały okaz żywokostu. Roślina szara, omszona, mniej więcej mojej wysokości.

- Hm, gdzie ona jest?

- Gdy stoisz przed ogrodzeniem, dotkniesz ją lewą ręką. Rośnie tuż przy.

Gérard wraca.

- Nie ma. Znalazłem tylko to – i podaje mi jakieś drobne badziewie (dzikie oregano?). 

- Niemożliwe! Zawsze tam rosła. Gdy się miesiąc temu, szukając storczyków, nieco zgubiłam, poznałam, że przejście na nasz teren jest właśnie tu, po tej roślinie. 

Wracamy. Kuśtykam boso i ostrożnie za Gérardem, czasem usuwam sobie z drogi sekatorem różne ciernie. Za bażanciarnią (pustą w tym roku) ścieżka skręca w górę. Jest zagroda, za nią łąka, krowy – pies zaraz tam wparowuje, lecz gdy stado rusza w jego kierunku, ucieka. Śmiejemy się. Ale gdzie żywokost? Nie ma!

Niemożliwe. Tędy nikt nie przechodził od miesięcy, zarosło zupełnie.

Myślę: była susza półtora miesiąca. Szukam w gąszczu zarośli. O, coś jest! Wycinam prawie zaschniętą łodygę. W sumie znalazłam cztery, boczne. Na ciężkie wypadki stosuje się korzeń utarty z oliwą, ale mój jest lekki i nie chcę niszczyć całej rośliny. Schodzimy.

Liście prawie wyschnięte, z dziurami po ślimakach, ale dobre i to. Łodyga soczysta. Na dole siekam sekatorem, rozgniatam łyżką w grubej miseczce i wpycham sobie śliską papkę pod opaskę. Nazajutrz dodaję trochę wrzątku. Mam kompres z żywokostu.

A że zebrałam trochę za dużo ( u mnie też znajdę ją nad kanałem), a nie jestem pewna jak roślina działa, może doustnie też będzie skuteczna? Roślina jadalna, przy kolacji wcinam nadwyżkę liści smażoną na maśle. Gérard nie chciał.  

I jeszcze bardzo mnie cieszy mój nowy jastrzębiec (Hieratium). Bo zakwitł znowu na pomarańczowo przed Franprixem. Poszłam tam z psem wieczorem, i z trawnika wyrwałam po prostu ręką. W domu korzonki w papier toaletowy i w wodę. Przyjechały bezpiecznie w butelce po wodzie mineralnej.

Roślinka, która dała popalić samemu Mendlowi! Bo u niej nic mu się nie zgadzało z zasadami dziedziczenia. Dopiero później się okazało, że u niej występuje partenogeneza? Dzieworództwo? Niepokalane poczęcie? U roślin jest na to jakaś inna nazwa. Z niezapłodnionych nasionek rozwijają się klony matki.

Większość gatunków jest żółta. Pomarańczowe czy złociste są rzadkie. Kiedyś widziałam jeden w ogrodzie botanicznym w Lozannie. Ten gatunek jest większy niż ten najbardziej popularny z piaszczystych wydm, co mam od zeszłego roku i przeżył: listek sztywny, odporny na złamania, pokryty pojedyńczymi włoskami chyba na pół centymetra. Czy oglądałam go w powiększeniu? Piękny dla mnie jak prawie gerbera. Mam 5 egzemplarzy, które się dalej rozmnożą z nasion i rozłogami.

 

 

 

Mały mysiak

Tym razem chyba nie pies, bo ledwo przyjechaliśmy. Gérard otworzył domek i wyładowuje. Ja się przebieram, bo po terenie łażę boso i w bikini. Gdy pod wieczór chłodniej, mam miękki szary jogging z bai. Więc stawiam buty pod łóżkiem, a co przy nich? Biorę w rękę rozkraczone na podłodze maleństwo. Mała myszka, jeszcze dziecko. Nawet gustownie upierzona: grzbiet ciemnoszary, oczy wysmarowane po egipsku czarną henną, i ten czarny pasek przebiega przez całe ciało, na łapkach schodzi do łokci. Dołem białe. I bardzo długi ogonek. Dziecko jeszcze, łapki od łokcia do dłoni różowe pokryte rzadkim białym włosem. I główka wielkości reszty ciała.

Malec otwiera pyszczek i wrzeszczy, co odbieram jako wysokie ćwierkanie świerszcza na granicy słyszalności.

- Mysz polna. Zostaw ją, matka po niego przyjdzie.

Na podstawce z plastiku, z papierową serwetką, wsuwam pod etażerkę przy wejściu. Pies się do niej nie dostanie. Dostał okruch rozmoczonego chleba na wyprawkę.

Zaglądam po paru godzinach. Wylazł i śpi obok na podłodze. Nikt dzieciaka nie znalazł. Niedobrze.

Przenoszę do pokoju, gdzie cieplej. Takie małe powinno mieć jakieś ciepłe gniazdko? Wsuwam pod szafkę z radiolą. I znowu nic. Tylko wylazło i obok śpi czy zdycha dalej.

Hm, z niemowlętami należy dbać, by nie były odwodnione. Na nakrętce podaję wodę mineralną. Nie rozumie. Podaję pod pyszczek na trawce; owszem, parę kropel chętnie zlizuje. A teraz: co to jada? Bo chleb pozostał nieruszony. Także ziarenka z chleba, chyba len i sezam. No to na drugiej nakrętce rozmoczoną kocią krokietkę.

Ależ się mysiak ożywił! Wbiegł po serwetce na krawędź. Czyli chyba przeżyje i już wcale nie takie małe. Wobec tego dostaje jeszcze rolkę po papierze toaletowym na norkę (widziałam z daleka, spał w niej) i wszystko razem jedzie na dwór, gdzie brezent na baku z wodą zabezpieczy przed psem, sokołami i deszczem.

Zrobiliśmy chyba wszystko, co z naszej strony najlepsze. Teraz niech mu pomaga bóg małych zwierzątek.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Zapach dymu

Gérard wziął débroussailleuse (piłę łańcuchową na benzynę) i wyrównał tę laurowiśnię na żywopłocie przy wejściu. Bo rozrosła się olbrzymio, już nie ma obok przejścia, zupełnie zagłuszyła (nędzną na tej ziemi) tuję. Pełno odciętych gałązek i ślicznych zimozielonych skórzastych liści, ale jak to usunąć?

W ziemi rozkłada się trudno (zaniosłam kilka wiader na kompost), pod nimi ciemno, że nic nie wyrośnie. Próbuję zaraz spalić, jak staram się robić z kolczastymi gałęźmi róż, jeżyn i ostów. Po terenie chodzę boso i tylko w bikini i nie lubię kolców pod moimi stopami. Ale laurowiśnia to nie szałwia czy lawenda, olejki eteryczne ma jakieś inne. I nie clematis vitalba, co też sam żywopłoty obrasta a płonie nawet zielony, bo ma porowate drewno. (Najlepsze na podpałkę.)

U laurowiśni nawet liść może być w połowie spalony, a w połowie jeszcze zielony i żywy. Za dużo na raz – i ogień zagłuszą, tzn żar wewnątrz pozostaje, ale wilgotne liście tylko dymią. Dym ciężki, ciepły, wilgotny, na palcach daje zapach cjanku potasu (gorzkich migdałów). Co się uzyskiwało z suchej destylacji węgla? W ogniu na terenie także mam suchą destylację. Każda roślina, gdy płonie, inaczej pachnie. Pysznie i orzeźwiająco pachną świeżo ścięte, z liśćmi, gałązki leszczyny. I tych drobnych ciernistych śliweczek na żywopłotach  - jestem pewna, że w jakichś produktach kosmetycznych spotkałam ten zapach. Ale laurowiśnia, przypuszczam, była ulubioną rośliną Lukrecji Borgii, do pozbywania się niewygodnych krewnych. Jak uzyskiwano truciznę? Wyciąg w alkoholu czy w wodzie?

Odrobina tego cjanku, czytałam, to witamina B17, niezbędna do usuwania z organizmu komórek raka. Jest w pestkach moreli, jabłek, czereśni. A w liściach laurowiśni? Jak zawsze, w proporcjach wszystko.

Tu tylko wspomnę o zapachu ognisk z drzew iglastych (sprzątanie zimą po drwalach).

Kiedyś, z moją złamaną na temblaku ręką, przezimowałam na Karma-Lingu. Najmilej i najwygodniej – gotowe jedzenie pod nos podane (jadłam je lewą ręką i łyżką). Co do pracy, bo jak zwykle poprosiłam o najniższą stawkę, próbowano mnie, jako inwalidkę, zasadzić do naszywania różnokolorowych chorągiewek na długie sznurki, co na Nowy Rok buddyjski będą się rozchodziły ze stupy. Owszem, chorągiewki naszywałam także (to nudne), i nawet raz z Sue odbijałyśmy te większe, pociągając drewniane matryce farbą drukarską. Lecz gdy nie padało ani nie śnieżyło, wiałam jak mogłam w ciekawsze zajęcia. Wycinano las – i trzeba było palić obcięte gałezie. Całą zimę non-stop płonęły na śniegu wielkie ognie, przy nich zawsze było ciepło. Ściągałam razem z chłopcami olbrzymie gałęzie, doglądałam ognia, rano budziłam ogień na nowo z żaru pod białym popiołem. "Piromanka jestem" mówi o mnie Gérard i tam chyba myślano to samo. Wiosną tamtego roku miałam bardzo silne mięśnie na lewej ręce.

Niedawno z przyjemnością usłyszałam od Marty, że jej synek Leban także lubi ogień. Spojrzeliśmy na siebie z zaciekawieniem i uśmiechem porozumienia. To on na ich terenie (w rzeszowskim, teraz pojechali na całe dwa miesiące) dogląda ognia, gdy trzeba coś spalić.

 Tylko najmniejszy kawałek plastiku zanieczyszcza ogień, kopci na czarno i cuchnie! Skąd mamy plastiki? Z ropy naftowej. A ropę skąd? Ze zwłok! Zdechłe dinozaury i inne zwierzęta, przysypane ziemią zmacerowały się i rozpłynęły się zamiast rozłożyć. Ohyda! A my to wydobywamy i powszechnie używamy. Są wojny o ropę. Za życia jednej czy dwóch generacji spaliliśmy wszystko! Wszak na początku XX wieku Ford opatentował pierwszy silnik spalinowy i zaczął produkować pierwsze samochody.


Węgiel jeszcze OK, to skamieniałe drzewa. Pamiętam z dzieciństwa, gdy w babci domu były jeszcze piece na węgiel. Przed zimą zwalano do piwnicy wóz węgla. Lśniące, ze złotym połyskiem nieregularne kawały, często znajdowałam na nich odciski liści czy palmowego pnia jak w muzeum archeologicznym. Ale cuchnąca ropa jest ze zdechłych zwierząt. 

niedziela, 4 sierpnia 2013

Ajdża

Tym razem pies przyniósł w pysku króliczka. Szarobury jak zajączek, tylko uszka dwa razy krótsze. Obśliniony, ale żywy i cały.  W skrzyneczkę to-to i odnieść. Ale gdzie? Przy bambusach nie widać śladów grzebania. Ale coś mi świta, że była jakaś nora w warzywniku za porzeczkami. Wspinam się aż tam, bo teren na zboczu a upał i ja mam zadyszkę, i Gérard już wołał na obiad i mój pstrąg z frytkami stygnie... Jest rozgrzebana nora, teraz właściwie już tylko dziura w ziemi. Wpuścić tam króliczka?  Macam ręką czy jest jakieś przejście, a tu mi jakieś ciepłe futerko w piachu na dnie. Wyciągnęłam za tylne nóżki jeszcze trzy króliczki. Znoszę cztery w skrzyneczce i zabezpieczamy przed psem, co wciąż próbuje się do nich dobrać.

A co dalej? Co takie małe je? Manon hodowała króliczka.

Dzwonię do Letycji. (Nie, nie chcą króliczków, już mają.) Ale Xavier jest na campingu w pobliżu, wpadnie po jakieś części do karawany.

Wpadł Xavier z Néo, obejrzeli króliczki, poszli je odnieść (ja zostałam). Okazuje się, że dziura w ziemi szła w drugą stronę, króliki sobie zrobiły podkop pod ogrodzeniem warzywnika, i w dziurze siedziały jeszcze dwa inne.  Wypuścili maleństwa, nieco zabezpieczyli dziurę (królik przejdzie lecz pies się nie dostanie) i na razie się dobrze skończyło. Lecz całe kilka dni trzeba było psa pilnować, odwoływać, parę godzin nawet spędził uwiązany. Jego ulubionym zajęciem było kręcić się koło nory i bawić się małymi króliczkami. Chyba przeżyły wszystkie. Ostatni, gdy odwołałam psa, niespiesznie odkicał na sąsiednią łąkę. Ale drugiego dnia znalazłam dwa potwornie obślinione i jeden był ranny. Powierzchownie, tylko skóra zdarta na łopatce, mam nadzieję że z tego wyjdzie. Przenoszony w psich zębach i te zęby były zbyt ściśnięte?

Xavier z rodziną spędzą miesiąc na campingu. Tam na week-end wpadł François z rodziną wracając z wakacji w Bretanii, Xavier dla niego wynajął karawanę.  Rodzinne barbecue miało być u nas, ale że zerwał się wiatr, a najmłodsze dzieci jeszcze za młode, urządzono je przed karawaną Xaviera, gdzie najwięcej miejsca na parking i spora tonelle stoły ocienia.

Ofiarowałam Letycji 4 maleńkie krzaczki  róż, kupione parę dni temu w Lidlu (tanio, 1,79 euro sztuka).  Czerwone, różowe, żółte i białe. Był jeszcze 5-ty kolor, ale nie wiedziałam jak go nazwać. A po paru dniach, gdy wpadliśmy tam znowu coś dokupić, już zostały im tylko różowe i żółte. Wsadziłam je w ozdobne doniczki, ustawiłam w rogach tonelle – owszem, dekoracyjne, ale zawieszone w połowie byłyby jeszcze efektowniejsze. Po czym stwierdziłam, że już się nimi pobawiłam i mogę je podać  dalej. Zresztą po miesiącu je odzyskamy (lub to, co z nich zostanie). Do wsadzenia w grunt i pewnie przezimują zimę. Od Letycji dostaliśmy do wsadzenia u nas jedną sadzonkę pomidora i jedną maliny. Wiotkie i nędzne – wyglądają jak szkolne zajęcia z biologii. Pomidor miał podpórkę z kolorowych kredek sklejonych skoczem zamiast patyczka. Ale u nas przesadziłam, podlałam, zabezpieczyłam – bo jak nic dzieci będą o nie całe lato pytać.

Barbecue u Xaviera. Przyjeżdżamy, witamy się, całuję różne dziecięce główki. Z dorosłymi w policzki, ale jak z dzieckiem? Naburmuszony szatynek ma na imię Anis (zapytałam).

. To łatwo zapamiętać, po polsku znaczy to anyż, na anisette, alkohol, którym Gérarda wczoraj częstował mąż Mme Hubert. Ten mały (2,5 roku ale energiczny, właśnie się dobiera do Néa hulajnogi) to Milad (była Milady w "Trzech Muszkieterach"). Wygląda jak dynia na Hallowyn: blondynek z okrągłą główką i szerokie usta pełne pojedyńczych ząbków. 

- W tym samochodzie śpi jeszcze jakieś dziecko?

- To Lylo – Letycja wyławia rozespane niemowlę i wsadza mi na ręce.  Hm...  Na szczęście Lylo już nauczyła się chodzić i teraz okrąża stół, dla pewności łapiąc się za krzesła. 

Nadchodzi François, wita się. Jego żona jest w karawanie zajęta bliźniętami. Synek ma na imię Ayrad (Iron=żelazo + radon, metale cieżkie) a dziewczynka coś śpiewnego na M, trudno zapamiętać. Na drugie dostały imiona europejskie: François i Elsa.

- Jak ma na imię żona Françoisa? Ja słyszę coś jak Ajdża...

- Aida? Na pewno nie. Ale nie pytaj Xaviera, bo ci powie, że Tosca.

- Ty z tą pamięcią do imion masz jeszcze gorzej ode mnie.

W końcu wszyscy zasiadamy. Ja z Gérardem, jako dziadkowie, królujemy. Bliźnięta zapakowano do podwójnego wózeczka, i przykryto, by spały, zasłoną jak papużki. Barbecue funduje François. Jest dużo makaronu (trochę się skleił) z pysznym sosem, gdzie w całości maleńkie pomidory, potem zawinięte w aluminium pieczone kawały łososia z serowym sosem, jeszcze żeberka od Gérarda (Ajdża wieprzowiny nie rusza) a na deser morele i śliwki. Mają być jeszcze lody, ale już nikt nie ma ochoty.

- Co masz na swoim tatuażu? – pytam François. Jego napakowane ramię jest grubsze od mojego uda. Połowa rysunku wystaje spod białej koszulki. Musiałam zmarszczyć brwi, bo Ajdża mnie popiera:

- Też uważam, że to okropna moda... (Koran tatuaży zabrania.)  Jakaś rozsądniejsza baba, a Letycja też sobie zrobiła tatuażyk, bo taka moda.

Dwóch synów jak byki Gérarda. Już z żonami i potomstwem. Wystarczy że staną w tle i napną mięśnie. A jeszcze w razie potrzeby jest dwóch kuzynów, Patrick i Laurent, synowie wujka Pierra, jeszcze wyższych i starszych od nich...

Ajdża mówi, że jej synkowie zaczynają się czubić. I pyta, czy François i Xavier także...

- Bez przerwy – odpowiadam. – Ale przeżyli, a tylko tego od nich wymagano.

Przy stole rozmowa się zwraca na bójki dziecięce. Xavier pamięta swoją rozciętą wargę (zszywano ją na żywo na pogotowiu). Ja podejrzewam, że François musiał mieć swój udział w wypadku siostrzyczki Elsy, gdy spadła na zbity pysk z rowerka, ale milczę.

- To cały François – wzdycha Ajdża. – Zawsze kto inny jest winny...

Patrzę z przyjemnością na Ajdżę, która siedzi przede mną. Duża, silna, nie gruba ale bujna. Takie kobiety widziałam na Ukrainie i w Gruzji, takie czasem widzi się w metro Murzynki. Klasyczne rysy (europejskie!), piękno Lollobrygidy, jasna szatynka rozjaśniona słońcem. Faliste włosy jak na posągach bogiń greckich. Jej czworo dzieci ma po niej oczy niebieskie.

Gdy mi Gérard wspomniał, że Arabka, wyobrażałam sobie andaluzyjską piękność (jak przyjaciółkę Elsy). Co prawda synka strofuje po arabsku i podobno jest rodzina w Algerii, ale ona sama od dzieciństwa we Francji – a co do rasy...  Najwspanialsza Europejka? Czy może z Kabylów z Gór Atlasu, co jak Baskowie w Hiszpanii, uważani są za potomków Atlantów.

Po jedzeniu spadamy. I Gérard chce swoją sjestę, i mi już wystarczy wrażeń i chcę na nasze odludzie, i upał robi się coraz silniejszy.


- Skąd nasz mały głuptasek wytrzasnął taką wspaniałą babę?  Letycja przy niej nie robi wagi (wyrażenie francuskie).