poniedziałek, 29 lipca 2013

Marcottage

To nie muczenie markotnego kota, ale rozmnażanie roślin przez odnóżki. Właśnie czarnych porzeczek, których dolne gałązki same się kładą na ziemi, zakorzeniają i dają nową roślinkę. (Maliny wypuszczają podziemne pędy a truskawki i poziomki naziemne "wąsy".) Olbrzymy u Jean-Luka dawno tego potrzebują. Należy je po zbiorach przysypać ziemią a wiosną odciąć ukorzenione gałązki.

Doinformowuję się: rozmnażanej gałązce należy dać podpórkę (by rosła prosto). Można w ten sposób rozmnażać m.in. winorośl i glicynię (dobrze wiedzieć na później). Różne maleńkie oderwane odnóżki należy przykryć plastikowym workiem lub butelką dla zapewnienia wilgotności.

- Jak się rozmnaża lawendę? – zapytałam Annie. U Jean-Luka wzdłuż chodniczka z garażu do głównego wejścia rośnie i pachnie jej wspaniały szpaler, 20 krzaczków lawendy, dar Dany trzy lata temu a dzisiaj już do pasa. Roślinka ma kępki zdrewniałych gałązek jak wrzos czy tymianek i wg mnie trudna do rozmnożenia.

- Ot, tak. – I Annie wyrywa kępkę, ukręca wybujałe kwiaty a resztę po prostu wtyka w ziemię, gdzie jest na nią jeszcze trochę miejsca.

- Wow, i to wszystko?  - Annie musi mieć "zieloną rękę".  Ja z zeszłoroczną lawendą próbowałam już rozmaicie i nic nie wyszło.

Gérard wrócił z Normandii. Opowiadam z zachwytem o ogrodzie Jean-Luka.

- By mieć taki zadbany ogród, trzeba być na miejscu a nie z doskoku. Zresztą kto się znajdzie nagle na takim odludziu, cierpi z samotności jak na pustyni.

- Każdy wiek ma swoje przyjemności. Młodzieży dyskoteki, nam grzebanie w ziemi.

Gérard opowiada o swoich planach. Miejsce na parkingi i trawnik zostanie poszerzone (bo Xavier nie mógł wykręcić). Obsadzę je kwiatami i inną dekoracją. Tonelle zostanie na swoim miejscu. Piaskownicy nie będzie – bo pies zaraz obsika. Niech sobie tam dzieci łapią koniki polne. (To może chociaż proste huśtawki?)

Na rzędy porzeczek i malin zgadza się chętnie. Szeroko, by można było pomiędzy przeciągnąć kosiarkę. Resztę chwastów usunie się ręcznie. W dole terenu, w półcieniu będzie im dobrze.  Do ich podlewania ustawił już jeden i jeszcze dorzuci nowy zbiornik na deszczówkę. 

 Trzeba będzie na dole jeszcze raz zaorać i zabronować. Wyznaczyć rzędy. No i koniecznie w tym roku trzeba rozsadzić truskawki, co zaczęłam i nie dokończyłam już w zeszłym.  A Gérard już przygotował na nie nowe miejsce.


Jak zawsze jest pełno wspaniałej roboty. 

piątek, 26 lipca 2013

Operacje na otwartym sercu

W poczekalni u mojego dentysty (bo mi u Dany plomba wypadła) zostawiono cały plik ostatnich "Paris Match", najciekawszego dla mnie tygodnika.

W numerze z 13-19 juin ze zdjęciem Mireille Darc na okładce, jest z nią wywiad. (To aktorka, jej pierwszym mężem był Alan Delon.) Otóż w wieku 75 lat przeszła już drugą operację na otwartym sercu. Aktorka, szycha, najlepszy chirurg, sama wyznaczyła datę operacji (by nie kolidowała ze świętami w Nowym Yorku), kardiolog ją chyba osobiście odbierał na lotnisku – jednym słowem, obsługę lekarską miała świetną.

Ale pisze, że przy takich operacjach potrzeba także obsługi psychologa. Bała się śmierci, płakała. Dostała analgetyki(?), po których miała koszmary. Aktualny (chyba trzeci) mąż zorganizował przyjaciółki, żeby stale przy niej czuwały. Po operacji ją niańczył jak dziecko i doceniała jego serdeczność. Pisze, że w takich podbramkowych sytuacjach, nie liczy się kariera i pieniądze, ale poczucie, że się jest kochaną.

Dana po swojej operacji miała m. in. sofrologię w ramach rehabilitacji. Pani psycholog uczyła relaksu. "Wyobraźcie sobie łan zboża, z którego będzie mąka, chlebek..." Uczestnicy zajęć mówili na przerwie, że to ich raczej denerwuje niż uspokaja. Strachu przed śmiercią nikt chyba nawet nie wymienił. Psu na budę wyrzucone pieniądze, lecz lepszego serwisu nie ma.

Dla psychologii to chyba za ciężki kaliber. Dawniej przygotowaniem człowieka na śmierć zajmowała się religia. Różne memento mori, rekolekcje, buddyjskie "medytacje na temat śmierci".  Tylko dzisiaj społeczeństwo mamy raczej ateistyczne i odpowiedziami na najważniejsze pytania nikt się nie zajmuje.


Taka pomoc psychologiczna potrzebna także w hospicjach, soins palliatifs, w fazach terminalnych raka czy AIDSa. Przechodzi tam kapelan, odprawi mszę, wyspowiada, udzieli ostatniego namaszczenia. Wierzącym to nieco pomoże. Do reszty przychodzą wyspecjalizowani wolontariusze – bo te usługi to już nie za pieniądze. Bardzo rzadko, lecz istnieje już i posługa buddyjska.  Lecz na wszelki wypadek lepiej sobie z góry i we własnym zakresie zorganizować te sprawy.

Porzeczki

Podobno były (czy nadal są) straszliwe upały. W Edynburgu (pisze 11k) i pod Paryżem. Podobno. Prawie nie zauważyłam. Spędziłam ten tydzień na odludziu u Jean-Luca.

Zimą, pilnując kota Dany, wyraziłam życzenie, że chciałabym zwiedzić jego ogródek, najchętniej w porze dojrzewania cassis.  Teraz się spełniło. 

Bo zimą w zamrażalniku Dany były trzy pudełeczka z zamrożonymi jagódkami czarnej porzeczki. Cudo! Prosto z krzaczka a otworzone na zimą na Święta. Wyżarłam jedno po troszeczku. Wspaniała dawka witaminy C zimą, gdy jej brakuje. Prezent od Jean-Luca i podobno ma tego dużo.

A teraz Dana, co u Jean-Luca czeka na nowe mieszkanie, zadzwoniła, że Jean-Luc poznał jakąś Annie, wyskoczyli razem na tydzień do Tunezji (w jeszcze większe upały) a ona nie lubi być zupełnie sama, więc żebym przyjechała.

Właściwie czemu nie? Niby mam co robić w Normandii, ale zwiedzanie nowych cudzych ogródków zawsze ciekawsze. Gérard sobie poradzi beze mnie.

Pociągiem ładnie i krótko (bliżej niż do Paryża), w barze Terminus na dworcu zamawiam kawę na taras. Troszkę ten bar podupadł od czasów, gdy mnie stary Pierre tam zapraszał. No, ale wtedy można było w nim palić. Mieli 2 duże terraria w środku z rzadkim zwierzątkiem (iguanę? olbrzymiego pająka?). Pewnie dawno wymarły i już o nich zapomniano, terraria też już zlikwidowali. Teraz rozszerzyli taras z ocieniającymi żaluzjami. Na moją prośbę zmęczona właścicielka wyszukuje mi ohydnie brudną popielniczkę. Duże niedopatrzenie IMHO, popielniczki dla palaczy mają być idealnie czyste!  Gapię się na sąsiedni ogródek i czekam na Danę. Właściwie ładne są te różnokolorowe malwy na jasnoszarej ścianie. Gérard już mi dwa razy wspominał, że mógłby się o nie postarać, ale ja nie byłam przekonana: nadają wiejski charakter chałupce no i te rudziejące od wirusa liście... Ale w dwa lata ma się kolekcję kolorów na stałe. Na róże bym dłużej czekała. Pomyślę.

Podjeżdża Dana, wskakuję i jedziemy na jej nowe mieszkanie. Już dostała, ale jeszcze nie wszystko przewiezione, pod nogami kartony. No i rzeczywiście: okna na całą ścianę a tu upał, za słaba klimatyzacja a w oknach brak żaluzji. Nie wykończyli mieszkania czy niedopatrzenie architekta? Dana histeryzuje, awanturuje się, wydzwania gdzie może, nawet do gazety. (Ta ma energię! Mi by się tak nie chciało, upały można po prostu przeczekać.)

Potem spadamy do Jean-Luca. Rzeczywiście odludzie! 30 km pól i lasów, parę ukwieconych wiosek. Drogi świetne, równiutkie, wyasfaltowane i oznaczone, ale nie widać ani samochodu, ani krowy, ani człowieka.

Dom Jean-Luca na wzgórzu, duży, chłodny w środku, czysty, zadbany i przestronny. Przed garażem jego samochodzik (Dana parkuje na trawniku obok), a w garażu opatulony jego czerwony nowiutki błyszczący motocykl (podobno Jean-Luc jest ich fanem), za garażem piwnice pod całą szerokością domu, wysokie, chłodne i pełne sprzętu ogrodniczego i narzędzi. Wszystko utrzymane bardzo czysto i porządnie, nawet kartony opisane, co w nich jest: łańcuchy, łożyska itp. Tj królestwo mężczyzny.

W domu duży séjour z kuchnią i każdy ma swój pokoik. Dana na swój pobyt tam dostała nawet chyba dwa, z osobną, tylko dla niej, łazienką. Może być też oddzielne wejście. Luksus, moim zdaniem. Nie rozumiem, czemu Dana marudzi. Pewnie dla niej tu za mało ludzi, ale jak się ma samochód i kompa, to zawsze jest wyjście.

Trawniki mięciutkie, nic w stopy nie ukłuje. Ogród utrzymany idealnie, nie ma nawet chwastów. Ziemia dobra (kwaśna), solidne kępy rabarbaru i chrzanu są wyższe ode mnie. I, że Dana od 3 lat ma tu dojście, są grządki polskiej pietruszki, polskiego kopru, polskich czerwonych buraczków. (Dostałam resztki torebek z nasionami.) Arcydzięgla nie ma. Był w zeszłym roku, zakwitł, wydał nasiona ale się nie rozsiał. Trudno. Tej jesieni będą trzy egzemplarze w Ogrodzie Bossuet u mnie w Meaux.

No i porzeczki! Część ogrodu pełna porzeczek i malin. Owocują, że gałązki im się uginają. Takich wspaniałych okazów nawet na reklamach sklepów ogrodniczych nie widziałam. Krzaki porzeczek są wyższe ode mnie! Ile one mogą mieć lat? 20? Jean-Luc kupił ten teren jakieś 10 lat temu.

Gdy wrócili z Tunezji, zapytałam. Mają 8 lat, sadził je osobiście. Dobra ziemia, słońce i woda – za drogą, już przez teren sąsiada, płynie maleńki strumyczek, zawsze można podlać. Nad strumyczkiem 5 wielkich płaczących wierzb sąsiada – te drzewa tańczyły podczas burzy! Jest też bieżąca woda w domu i ogrodowe baki, (te najlepsze, na tonę wody, 1 m3, z białego plastiku obudowanego metalowymi prętami) są napełnione. 

Porzeczki! Olbrzymie krzaki, podwiązane sznurkiem by gałązki się nie kładły, obsypane owocami liczniejszymi od liści.  Zbieram je rano, zanim upał stanie się nie do wytrzymania a Dana je przerabia na konfitury.

- Czy to nie marnotrawstwo? Przerobić je można zawsze. A takie zamrożone prosto z krzaka są zimą najlepsze.

-Ale nie ma miejsca, jego wielki zamrażalnik jest cały zajęty. Miał go uporządkować przed wyjazdem ale, zajęty babą, nie zdążył.

No trudno. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Ale dla siebie przed wyjazdem znalazłam trzy pudełeczka z przeźroczystym wieczkiem i narwałam sobie czarnych porzeczek, jeszcze na szypułkach i z listkiem, "których nikt przede mną nie dotykał". Na Święta wyjmę je z zamrażalnika.

Notuję imiona, żeby nie zapomnieć, jeśli jeszcze kiedyś się tam znajdę.

Bo ja chyba mam ten Zespół Aspergera. Całe życie przeżyłam nic nie wiedząc o tym, dopiero jak znalazłam się na ich forum, to odkryłam, że i ja mam wiele z ich cech. Lekki na szczęście, żadnych ticków i takich tam, ale jednak. Między innymi nie rozpoznają twarzy i nie zapamiętują ludzi. Bo nie interesują się ludźmi? Dla Dany też, odniosłam wrażenie, okoliczne układy towarzyskie są ważniejsze niż rośliny. Dziwne, wszak ludzie i ich emocje szybko przemijają a drzewa po nas pozostaną.

A więc krowiasta blondyna, od której dostają nieprzetworzone mleko na sery i śmietanę, właścicielka 37 mlecznych krów (80 z jałówkami) to Isabelle a Philippe  (szczupłe zgrabne opalone ciało, błyszczące oczy i cholernie sexy) to jej kochanek. (Ta baba wie, co może mieć za swoje pieniądze.) Mały biały piesek z jednym oczkiem wymakijażowanym to Roksi Philippa, a dwa beżowe labradory Zaza(?) i Elza są Annie, u nich pozostawione. Annie ma także konie.

Husky o pysku zdziwionej pandy, co nam obsrywa kompost regularnie, nazywa się Bella.

I to chyba wszyscy.  Jest jeszcze Lea, 20-letnia córeczka Jean-Luca, ale w tej chwili na wakacjach. Dziewczynka coś studiuje, w jej pokoju nawet podręcznik do nauki starogreckiego. I dużo książek historycznych.

W Chateau-Thierry odwiedziłyśmy Joannę i jej męża Jean-Pierra (zapamiętać imiona). Tych znałam już wcześniej. Trochę zgrubli, ale wyglądają jak zawsze. Joanna wróciła z Polski i dostałam do kompletu nasiona kminku. A Dana jakieś firany czy kotary (ładne).

Z balkonu Joanny, gdzie paliłyśmy, widok na kawał zieleni. Były i wysokie topole, co u nas nad kanałem wykarczowali zupełnie (niszcząc przy okazji fiołki), a tam u Joanny je tylko obcięli w połowie, obsmyczyli ze wszystkich gałęzi, a gołe pnie wypuściły na całej wysokości nowe gałązki. Wrażenie: grube zielone kolumny.  No cóż, tak jest podobno bezpieczniej.

A potem wrócili z Tunezji i z Annie przyjechały jej labradory i Owen. Tak dostojnego psa to jeszcze nie widziałam. Z wysokiej arystokracji, kulturalny i dystyngowany w każdym calu. Stary, nie wiem czy jego białość pod brązowymi centkami to siwizna czy już tak miał od urodzenia. Łapy już stawia trochę sztywno, lecz co za elegancja w proporcjach. Nawet dłonie (czy ich psi odpowiednik ) o szlachetnie wydłużonych palcach. Słońce (upał) mu szkodzi, ma się trzymać w cieniu. Rozłożono mu cienką dużą pierzynę i podstawiono miskę z wodą. Poczęstowałam go paroma kocimi krokietkami, które przyjął.

( A Dana krzyczała, że pies śmierdzi i nie chce go w domu... )

Nazajutrz znowu był upał i Owena przywieźli w nadciętej w środku wilgotnej kuchennej ścierce. Lecz nawet ta (chyba) stara (ale czysta) ścierka wyglądała na nim szlachetnie jak kapa na koniu rycerskim. Wot co znaczy prawdziwa arystokracja.

A potem już porzeczki się skończyły i oni przyjechali, i było za dużo ludzi i hałasu i już zatęskniłam do swojego komputera. Gdzie mogę przy nim palić.

W domu pusto, Gérard z psem w Normandii, bałagan zostawili znośny, tylko opuszczoną żaluzją Gérard mi rozgniótł jedną doniczkę na balkonie. I nie podlał. Ale odrosną.

I to na razie wszystko.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Cedryk i Vanessa

 - Jak ma na imię twoja szwagierka? – pytam Xaviera. Po cichu, bo niegrzecznie jest nie pamiętać. Gérard też sobie nie może przypomnieć, choć zna ich dłużej ode mnie.

- Miriam.

Krzyczę przez stół:

- Dzień dobry, Miriam! Przepraszam, że się nie przywitałam... – i wszyscy w śmiech.

- Vanessa – poprawia mnie Letycja. Xavier mnie nabrał. Wyszłam na starą sklerotyczkę. Trzeba zapisywać, skoro się nie pamięta. Vanessa i Cedryk, synek Brajan (rok młodszy od Manon) i jeszcze niemowlę, dziewczynka, starsza niż Lylo.

- Mówiłam, że trzeba przewidzieć więcej miejsca na parkingi. Rodzina szybko ci się powiększa. Dziś pytano, dlaczego nie masz piaskownicy.

Bo znowu było u nas barbecue. Xavier z Gérardem błyskawicznie rozstawili tonelle. Śrubki gdzieś przepadły – chociaż, skoro to ja w zeszłym roku pakowałam, musiałam je złożyć w plastikowym woreczku i podkleić obok, dziwne. (To Gérard gubi wszystko.) Kupią nowe, na razie użyli skocza, który potem uratowałam z łapek któregoś dziecka.

Tonelle zostanie przed domkiem, tylko trochę przesunięta. Ocieniła dwa stoły – lekka, ładna i praktyczna.  Mogę ją obwiesić czy obstawić kwiatami w doniczkach. Xavier ją nam zostawił w zeszłym roku po sezonie.

Także "nocnik" samochodu. Z Gérarda nadal coś kapie (płyn z amortyzatorów? hamulcowy?). Gérard mówi, że niegroźne. Niemniej jeździ z nocnikiem – lśniącą od smaru płaską miską, co wsuwa pod samochód na parkingu. Teraz zaparkował na drodze, zostawił miejsce dla gości, a miskę oczywiście ciepnął byle gdzie przy wejściu. Podniosłam krzyk, gdy ledwo ucząca się chodzić Lylo znalazła się o krok od smaru.  Przecież by dziecka nie doczyścili!

Xavier spokojnie umieścił ją na górze, na baku z wodą, gdzie w słońcu kiełkują nasiona ogórków Gérarda. A Gérard, zajęty tokowaniem  – nawet nie zauważył! Potem mnie pytał, czy nie wiem, gdzie ta miska.

Gérard rozpalił barbecue, po czym się okazało, że i myśmy nie kupili tych skrzydełek czy udek kurzych  (bo wczoraj się skrzywiłam, że tego nie ruszę) i Xavier zapomniał zabrać kotletów wieprzowych. Tak, że węgiel drzewny wypalił się na próżno, czego nikt chyba nawet nie zauważył. Było tak gorąco, że zimny bufet wystarczył. Różne szynki, pasztety, skrojony wędzony boczek, czipsy i oliwki. Cedrykowi smakowały moje pomidory z bazylią i mozarellą. Dzieci dostały miniaturowe (100 ml) puszki coka-coli.

Néo – okrągła blond główka, za miesiąc 6-ciolatek, wita się z psem, rzuca na niego, przewraca. A pies, 30 kg labradora, co potrafi przewrócić dorosłego, mu na to pozwala, przewraca się grzecznie, ulegle pokazuje brzuszek. Co za różnica z arabskimi dziećmi, co bojaźliwie pytają, czy pies gryzie i nie wsiądą razem z nim do windy.

Był jeszcze czarny spanielek Letycji, Lola. Mają go od paru miesięcy.

- Oczywiście, że tak. Są cukierki dla dzieci. Tylko musicie je same znaleźć.

I dzieci wparowują do domku.

- Weźcie jeden czy dwa, a resztę oddać! – krzyczy za nimi Xavier.

- A co to? – pyta mnie Manon onieśmielona.

- Ach, to także dla was. Wybierajcie.

I każde dostaje przeźroczystą piłeczkę, która wspaniale skacze, a jeszcze po odbiciu kolorowo świeci.  Są zachwycone.

- Musimy mieć więcej tych babioli dla dzieci po 1 euro – mówię potem do Gérarda. - To przywilej dziadków – rozpieszczać swoje wnuczęta. Rodzice są odpowiedzialni, martwią się o nie i troszczą. A my możemy tylko się z nimi bawić i cieszyć się ich obecnością.

Przy stole Xavier mówi, że tydzień temu był na ślubie swojej najmłodszej siostrzyczki Aude. (U matki ich było 6-cioro.) A Crystelle (starsza siostra) prosiła go o pożyczkę. Bo oboje nie pracują, mąż pije a ona wzięła na kredyt jakieś ciuchy z "3 Suisses"...

- A więc ty teraz jesteś szefem rodziny – mówię do Xaviera. – Pracujesz (własna firma), nie pijesz, nie palisz. 

Gérard musi mieć swoje piwo a ja papierosy. Xavier i Letycja oboje z rodzin (prawie) alkoholików. Dużo porządniejsi i bardziej odpowiedzialni od swoich rodziców.

Cedryk się opala, zachwyca spokojem. Zgadało się, że lubi cassis i po chwili wszyscy się wybierają na zbiory.

- Barquetki do zbierania znajdziecie w hangarze.

Ja zostaję. Sprzątam ze stołów, doglądam niemowlęcia w wózeczku.  Nawet dużo nazbierali: maliny, cassis, trochę agrestu.

Schodzili bokiem, koło grobu Pepette. Był uporządkowany: od płotu dwa drzewka "fragon brat dragona" i dwie paprocie (trzecia nie przeżyła), od drogi  5 bukszpanów a w środku "pieczęć Salomona" i gałązka barwinku (rozrośnie się). Dosadzę jeszcze konwalii z campingu. Wszystko podsypane czarną dobrą ziemią. Widać, że grób zadbany, że pamiętamy, że Suif była kochana.

Wieczorem też tam przechodziłam i znalazłam na grobie piękną czerwoną malinę. Myślę, że od Manon. Spontanicznie.

Pytałam raz Mme Hubert:

- Mieszkamy na takim odludziu, że ledwo raz na tydzień ktoś przejdzie. Najczęściej rodzina z dziećmi na spacerze. Przywitają się czy zamienią parę słów przechodząc. Otóż już dwa razy po takim przejściu znalazłam na środku drogi kwiat, jakby zostawiony tam specjalnie dla nas. Raz to były dwa żonkile a teraz podkolan biały, mój ulubiony cudnie pachnący storczyk.

Czy pani wie, co to znaczy? Czy jest taki zwyczaj?

Lecz Mme Hubert o nim nie słyszała i nie umiała nic mi powiedzieć . Ale ja słyszałam, że w Tybecie, gdy natknie się na drodze przydrożną stupę, grzecznie jest dorzucić do niej kilka kamieni od siebie. Kamieni, bo tak wysoko nawet roślin już nie ma.

A tu malutka Manon zrobiła to od siebie spontanicznie.

Wiedziałam, że rośnie z niej mała czarowniczka. Takie rzeczy się wie samemu z siebie – albo się nic nie wie.

W sierpniu Gérard pojedzie na 2 tygodnie do la Rochelle. Mnie nie zabierze, bo "będę mu tam truła niezadowolona". Nawet nie do la Rochelle, ale parę kilometrów pod, pomóc przyjacielowi w ciężkich robotach murarskich i ziemnych, co się tam przeprowadził.

Czy mam się obrazić? W la Rochelle już byłam, dawno temu, z Billem. Wspaniałe akwarium morskie i plaża nad Atlantykiem. Także coś w rodzaju zlotu hippisów, festiwale muzyczne? Ale z Gérardem  tego nawet nie powącham.

- To nie la Rochelle, tylko pod. I nic tam nie ma. A ja nie będę miał czasu, chcę jak najprędzej uporać się z tą robotą.

Mi chce zostawić psa. Mam siedzieć tu sama, latem? Nieciekawie.

- Możesz na terenie albo na campingu.

- (Też już tam byłam. Ale) mogłabym wyskoczyć do Polski.

Na campingu mogłabym przerobić matematykę z Manon. Powtarza niestety i we wrześniu oboje z Brajanem będą w CM2. Polski już dwa lata nie widziałam i zaczynam tęsknić, ale to wyprawa na dłużej. Męczący autobus i na miejscu upierdol: dentysta, Urząd Skarbowy... U Słoneczka muzyka i filmy Almodovara, ale nie wolno mi palić...

Najchętniej bym wyskoczyła w Alpy. I nie do Szwajcarii, gdzie pyszne jedzenie wega i pływanie w Lemanie, ale na Karma-Ling! Chcę, żeby mnie dzwonek budził o świcie na godzinę porannej milczącej medytacji,  chcę recytować Pradżnię, chcę okrążać stupę podziwiając świat i recytując mantry, a potem rozkręcać młyn modlitewny (zrobić karuzelę staremu Kalu), chcę zasypiać z nudów na wieczornej medytacji. Chcę spotkać starych przyjaciół  i poznać tych nowych. Usłyszeć nowiny. Umyć sobie duszę, wyczyścić podświadomość. Dostać nowe informacje i energie. Tam jesteśmy w centrum.

A jeśli mi będzie "zbyt wegetaiańsko", to w pobliżu mieszka lama Tséring, gdzie mogę pić wino i palić i wymieniać wszystkie prywatne ploteczki. I tam 2 lata temu zostawiłam książkę Thierrego, której mi trochę brakuje.


wtorek, 9 lipca 2013

Grebiennikow (2)

Dyskusja trwa. Są sceptycy. Latało to-to? Nie latało? Zdjęcie naciągane? A jeśli latało, to jak?

Henperol zauważa, że struktura chitynowej powierzchni może wspomagać lot, tworzyć mikro zawirowania. Ale temu zjawisku daleko jeszcze do antygrawitacji. Także w wodzie mniejszy opór ma porowata skóra rekina niż wyszlifowana jak lustro powierzchnia łodzi podwodnej. (To samo w kanałach ssących silników dwusuwowych.) Segern wkleja piłeczkę golfową, która także poleci dalej niż wyszlifowana. Jadczyk – linka do Quantum Levitation (http://www.st-andrews.ac.uk/~ulf/levitation.html ). Pirogronian myśli, "że na podobnej zasadzie, jak w wodzie i w powietrzu, można się przemieszczać w ośrodku kwantowym. Stąd piłka i rekin mogą jednak prowadzić do antygrawitacji..."

Jadczyk wkleja linka;  Numer 1984/6 Techniki molodezhi z artykułem Grebennikowa "Tajemnica pszczelego gniazda" (w jęz. ros.) można ściągnąć stąd: http://www.forumknig.ru/bookinfo/18_36_90/1/998/
z fragmentem tekstu, że "Grebiennikow miał odczyt w Instytucie Biologii Akademii Nauk ZSRR na temat "Biologicznie aktywne strefy w pszczelich gniazdach, ich wpływ na człowieka i próba ich odtworzenia w sztucznych warunkach", którym zainteresował innych  naukowców: fizyka M. F. Żukowa, który odczuł opisane niżej wrażenia i fizjologa roślin F. E. Rejmejsa, zaciekawionego doświadczeniami na wpływ kiełkowania pszenicy.
Natura opisywanego zjawiska na razie pozostaje niewyjaśniona. "
Także już wie skąd Grebennikow wziął fale de Broglie'a. Ze współpracy z doktorem nauk fizycznych W. F. Zolotarevem: Fragment publikacji :
В. С. Гребенников, B. Ф. Зоотарев
Тeopuя пoлeвoгo uзлyчeнnuя мнoгoпoлoстных структур
(po rosyjsku, jakieś wyliczenia, bez linka).
Lecz także: Grebennikow i UFO –fragment artykułu Grebiennikowa, gdzie mowi, że liczni świadkowie UFO, którym zdarzyło się znaleźć w pobliżu NOL (nierozpoznanych obiektów latających) bez pilota lub z załogą, także na miejscu ich niedawnych lądowań, nie porozumiewając się między sobą, zgodnie donoszą o następujących subiektywnych zmianach samopoczucia:
niejaka niewidoczna plastyczna przegroda nie pozwala im się zbliżyć do aparatu,
relaksacja (osłabienie) mięśni,
metaliczny lub galwaniczny posmak w ustach lub na końcu języka (jak dotknąć językiem bateryjki),
zakłócenia wizji – od iskierek i błysków aż do halucynacji tematycznych,
zakłócenie poczucia czasu,
iluzja zmiany ciężaru ciała,
gęsia skórka lub pieczenie skóry.
Poza tym opisano wiele wypadków, gdzie w strefie działania NOL zegarki zaczynają źle chodzić a różne elektroniczne przybory i urządzenia czasowo się wyłączają.
Otóż okazało się, że nie trzeba być aż przybyłym na Ziemię kosmitą, by stworzyć podobne stany. Tak się zdarzyło, że rąbka tajemnicy uchyliły przede mną moi przyjaciele – owady. Są starsze od ssaków co najmniej o 200 milionów lat a w takim czasie musiały nas wyprzedzić ..."
Cały artykuł Grebennikowa w czasopiśmie "Przyroda do człowiek" No 8, 1990. Cały numer D
do ściągnięcia z http://journal-club.ru/?q=node/13085

Grebiennikow (1)

Wyjazd w teren przerwał mi po 2 dniach dyskusję o Grebiennikowie, u profesora Jadczyka na salonie24.pl, wpis http://arkadiusz.jadczyk.salon24.pl/518080,wiktor-grebennikow-latajacy-entomolog i poprzedni.

W międzyczasie próbuję trochę opowiedzieć Gérardowi:

- Ja tego nie czytałam, kto inny podał, że...

Dziś (9/7/2013) przeczytałam: "Moje uniwersytety"  http://www.litmir.net/br/?b=169971&p=1 , po rosyjsku. Wspomnienia z kilku lat łagra, radzieckich obozów koncentracyjnych.  W 1947 dostał wyrok  śmierci, zamieniony na 20 lat gułagu. Za co? Sfałszował kilka czy kilkanaście talonów na zakup 300 g chleba. Za uzyskane pieniądze zamierzał kupić bilet do Aszchabadu, gdzie miał obiecaną pracę w astrofizycznym laboratorium. Przypisano mu wszystkie wielotonowe przecieki chleba na lewo w mieście. Pół roku najgorszego więzienia, potem proces który trwał 10-15 minut. Prokurator żądał rozstrzelania. Zamieniono na 25 lat gułagu. Zażartował z goryczą:

- Mam tylko 20 lat. Wasz wyrok, sędziowie, jest niesymetryczny...

Dostał 20. Po kilku miesiącach kartki na chleb zniesiono. Prokurator się powiesił. Lecz jego nie wypuszczono, objęła go dopiero amnestia po śmierci Stalina (w czerwcu 1953).

Pisząc to (podaje) ma 61. Do teraz ma koszmary, że czasy się zmieniły i znowu jest w łagrze. Po takim śnie przez pół dnia nie może się zabrać do pracy. Żyje w dwóch rzeczywistościach: obecnej i tamtej.

Sprawozdanie krótkie, właściwie tylko notatki, lecz dobitne. Jeden obraz zastąpi 1 000  słów. Celne słowo: " ... a ludzie znowu zaczęli mówić szeptem i się rozglądać"  - o zmieniających się nastrojach politycznych i związanej z nimi wolności słowa.

Gérard się oburza:

- Co ty mi tu opowiadasz? "Nędzników"? To stare historie...

Gérard jest Francuzem.

 

Ale dlaczego mówimy o Grebiennikowie? Został entomologiem, prekursorem ochrony insektów, zakładał dla nich pierwsze rezerwaty. Otóż napisał książkę "Mój świat" , której V-ty rozdział uzyskał duży rozgłos w internecie.  Link do polskiego tłumaczenia tutaj: https://sites.google.com/site/waldemartlumaczenia/home a tu francuskie, szersze, bo z dodatkiem i ilustracjami: http://quanthomme.free.fr/energieencore/grebennikov.htm . A tu po ang (gorsze, ale są ilustracje): http://www.keelynet.com/greb/greb.htm .

Prof. Jadczyk (fizyk interesujący się pograniczem nauki) pisze:

"W rozdziale V książki „Mój świat” Grebennikow opisuje dwa zjawiska – nie jest przy tym jasne czy są związane ze sobą czy nie. Po pierwsze – efekty działania struktur porowatych – głównie na człowieka i na niektóre procesy nieodwracalne. Po drugie – efekty przezwyciężania pola grawitacyjnego. To drugie tylko po łebkach. To pierwsze z rysunkami i z objaśnieniami jak samemu się tym bawić.

Z przezwyciężaniem pola grawitacyjnego (antygrawitacyjne efekty chitynowych struktur owadzich) Grebennikov stał się sławny na całym świecie. Porównuje się go z Reichem, Staubergerem, przypina się do tego „pola torsyjne” Shipova. To ostatnie może świadczyć o tym, że coś w tych odkryciach Grebennikowa może być ciekawego, bo po co by inaczej wprowadzać ludzi błąd, wpuszczać w maliny z „polami torsyjnymi”."
 Otóż Grebiennikow podaje, że podpatrzywszy budowę owadzich skrzydeł, zbudował na ich wzór latającą platformę. Prawda to czy fikcja literacka? Antygrawitacja? UFO? U Jadczyka dyskutują naukowcy.
Ja oczywiście dorzucam swoje 3 grosze:
"Panowie, obśmiać i skreślić najłatwiej, ale skoro dyskutują tu fizycy i matematycy znający swoje dziedziny a także granice dzisiejszej nauki (wiemy, że jest wiele spraw jeszcze niewyjaśnionych przy aktualnie obowiązującym paradygmacie) – dorzućmy, z czym nam się to kojarzy, może wspólnie coś się wyjaśni. Zróbmy burzę mózgów, w końcu temu służą wspólne dyskusje. 
Ja o Grebiennikowie już kiedyś usłyszałam. Prawdopodobnie była wzmianka o nim w "Наука u Жuзнь" (sprzed 1980). Pamiętam brzeg rzeki przeszyty dziurami, owady – lot trzmiela jest też niewytłumaczalny aerodynamicznie (teoretycznie jest za ciężki, a jednak lata), zauważenie zmniejszonej wagi? grawitacji? (wrażenie subiektywne, wytłumaczenie czy choćby termin naukowy dorobione na siłę). 
To my krzyczymy o antygrawitacji (co należy do tematyki SF), on sam mówi raczej o geometrii przestrzeni (nauka jeszcze nie istniejąca, zaczyna ją Haramein). Grebiennikow zauważył jeden z jej efektów i być może nawet prywatnie wykorzystał. 
Ten teren podziurawiony na brzegu rzeki, wiązka słomek w proponowanym doświadczeniu mi się kojarzy z działem do rozwiewania chmur orgonem Reicha. (Też para-science, czy to działa – nie wiem, osobiście nie wypróbowałam.) "
Nickowi BJAB platforma Grebiennikowa kojarzy się z segwayem (nowy gadżet do poruszania się po mieście).  HOBBYSTA ma "wrażenie że mamy tu do czynienia z tzw. jonolotem, czyli efekt Biefelda-Browna. Różnica tylko taka, że żuczek machając skrzydełkami przepompowuje powietrze pod osłonkami chitynowymi. W tym linku,który podałem Panu są zdjęcia z mikroskopu takich osłonek. Maja one maleńkie ,ostre wypustki. Jest to taki grzebień do zbierania ładunków, tak jak w maszynie van der graffa."
Na forum KOD CZASU http://kodczasu.pl/viewtopic.php?t=1729 , gdzie dyskutowali o Grebiennikowie, jest rysunek sugerujący ładunki elektryczne na latającym żuczku.
(Nina2 1.07 23:49): "Przeczytałam "Rozdział V" na https://sites.google.com/site/waldemartlumaczenia/home . Pełno skojarzeń. Muszę to uporządkować.
Pierwsze wrażenia: ekstrasensor z naukowym zacięciem. Zauważył czy odkrył coś i bada dalej, próbuje zrozumieć, wyjaśnić. Fale, de Broglia czy inne, to tylko jego przypuszczenia. 
Ograniczmy się tylko do faktów, zresztą subiektywnych: dziwne wrażenia w ciele na zboczu, potem w domu pod wpływem starego gniazda os. Przyrządy (może nie te właściwe) nic nie wykazują, ludzie (lub, jak wspomina, organizmy żywe) coś wyczuwają. 
To "wyczuwanie" to bardzo indywidualnie urozmaicone (Grebiennikow jest ekstrasensorem).
Jeden dostaje migreny, drugi nic nie poczuje. Sama widziałam, jak staremu różdżkarzowi różdżka w rękach latała, a mi nic. Nawet jak położył swoje dłonie na moich, to miałam wrażenie, że to on mi je wykręca. A i on powiedział, że zaczął być na to wrażliwy dopiero po 60+. 

Dwie uwagi; które uważam za znaczące: "Okazało się, że „słup” albo „promień” EPS silniej działa na żywe organizmy wtedy, gdy skierowany jest w stronę przeciwległą Słońcu, a także w dół, do środka Ziemi." 
Tu widać, że informacja pochodzi z własnych doświadczeń. (Cokolwiek to jest, ten słup czy promień EPS. Ja nie wiem, lecz ktoś inny może z tej informacji skorzysta. Tzn inny ekstrasensor, oni często pracują jako healerzy, "Nieznany Świat" co miesiąc zamieszcza informacje o takich. ) 
i
" Okazało się, że w silnym polu EPS czasami zaczyna zauważalnie „okłamywać” nas zegar – i mechaniczny, i elektroniczny – nie inaczej jak zadziałał tu również Czas."
Także własne spostrzeżenie. O tym mi mówili znajomi, którym "paranormal" działał, różne przewidywania przyszłości, widzenie na odległość wypadków itp. Źe zegarki im się rozregulowują a nieraz inna elektronika też. Właściwie b.częsty skutek uboczny. "


Pies złapał zajączka

Z daleka było widać, że coś w pysku niesie. Kreta za ogon? Położył przy nas kupkę błota. Wzięłam w rękę jak chomika: żywe, miękkie! Widzę duże okrągłe ciemne oczko! Wysunęła się silna nóżka. Ptak grzebiący (pisklę bażanta)? Ale nie ma dziobka?

Niosę do domu, stawiam koło ciepłego pieca w skrzyneczce, ocieram z błota papierową serwetką. Mały zajączek! Do grzbietu przyklejone dwa bardzo długie uszka.

Badam ostrożnie: chyba nic nie złamane. Nic nie krwawi... Pies przyniósł go ostrożnie jak własnego szczeniaka. To jednak prawda o tych opiekuńczych labradorach.

Zresztą jak zostawiłam w spokoju i odeszłam, podniósł się na nóżki i próbuje wyleźć. Ale co z nim robić? Taki mały (wg Gérarda: 2 miesiące) chyba jeszcze potrzebuje matki. Najlepiej odnieść z powrotem i pozbyć się kłopotu.

- Skąd pies przyszedł?

- Z zarośli przy oczku wodnym, gdzie sadziłeś bambusy.  Odniosę go tam, rodzice go chyba znajdą. Dla ochrony przed psem przykryję go skrzyneczką, dołem może łatwo wyleźć.

Ale skrzyneczka okazała się niepotrzebna. Przy bambusach pies odkrył wejście do nory, rozkopał ziemię wokół. Posadziłam zajączka w wejściu i znikł tak szybko, jakby go nigdy nie było.

- Nie ruszaj – powiedziałam do psa. – Zostaw zające w spokoju.

 

To było poprzednim razem, gdy tak lało. A tym razem Gérard odkrył, że obgryzły mu wszystkie kalafiory.  Nie ślimaki, nie gąsienice, więc pozostają zające i króliki.

No i ktoś z butami wlazł mu w truskawki, wyżarł i podeptał. Zebrałam z resztek pół barquette. Ale i tak, gdy nas 10 dni nie było, by się zmarnowały. Za to te w półcieniu domu właśnie dojrzewają. Tylko jest ich  niewiele, jeden rządek. Za to malin, porzeczek i cassis (czarnych porzeczek) – zatrzęsienie.

Maliny tak się rozlazły podziemnymi pędami, że te nowe Gérard przesadził w jeszcze jeden rządek. A i na 2  by starczyło, lecz te najmniejsze jeszcze mogą rok poczekać.

Mi się przyjęła najwspanialsza mięta, także melisse citronelle, co Gérard dostał w Rosny od sąsiadki. Lubczyk od Chantal z campingu ma się świetnie. Mam 4 młode ukorzenione kupione lawendy, bo zeszłoroczna niestety nie przeżyła. Także po zeszłorocznym chrzanie nie ma śladu. Nie odnalazłam wrotyczu, z żywokostów (może) przetrwał tylko jeden. W okolicy zupełnie nie ma szczawiu, a rabarbar Gérarda też mizerny. Być może problem w tym, że one lubią kwaśną ziemię a nasza jest dawnym dnem morskim, pełnym wapnia i krzemieni. Tak, że różnych wrzosów czy azalii nawet nie próbuję.