piątek, 25 października 2013

Kurt Gödel ( 1906-1978) i jego matematyczny dowód istnienia Boga

Na salonie24.pl  ADAMOSX przedstawia swoją hipotezę, "że czas jakiego doświadczamy jest wynikiem zniekształecenia hiperprzestrzeni do postaci 3-ój wymiarowej. Animacje poniżej przedstawiają takie zniekształcenie ale w odniesieniu do modelu przestrzeni 2D, tzn. euklidesowa przestrzeń 3D zostaje zniekształcona do postaci 2D. 
animacja 1 
animacja 2
Można spróbować sobie wyobrazić analogicznie przebiegające zniekształcenie hiperprzestrzeni 4D do postaci 3D (do postaci "naszej" trójwymiarowej przestrzeni). Proszę zwrócić uwagę na wymiar 3-ci walca (animacja 2) - jak przekształca się w "widmo" podobnie jak przestrzenie 2D, które tworzą ten walec (nieskończenie wiele kół rozmieszczonych wzdłuż trzeciego wymiaru). Takie przekształcenia to wg mnie ogólna geometryczna interpretacja przekształceń całkowych - a stąd już nie daleko do interpretacji czasu jako wyniku odwrotnego przekształcenia całkowego, które moim zdaniem (oczywiście to hipoteza "bardzo robocza" ) "zachodzi" w naszej świadomości. Konkluzja (oczywiście jako równie robocza hipoteza): istnieje tylko zniekształcona w określony sposób hiperprzestrzeń, a to co doświadczamy jako czas jest wynikiem interpretacji takiej "zagmatwanej" geometrii przestrzeni przez naszą świadomość. "
 Mi się podoba konkluzja ADAMOSX:
Czas (nasz, ludzki, odbiór czasu) bylby wynikiem ograniczenia do 3D naszej świadomości. (Przestrzeń także odbieramy w 3D.)  Ekstrapolując: świadomość bez tego ograniczenia do 3D (nazywamy ją roboczo Bogiem)  odbiera czas całościowo ("Bóg jest wieczny", "Bóg poza czasem", "jestem stwórcą czasu" – jakiś Psalm,  "samsara jest zanurzona w czasie, (umysł) Buddy jest poza, także Dharma" – buddyjskie). Człowiek w momentach rozszerzenia świadomości (doświadczenie mistyczne) jednoczy się czy to z Bogiem czy to ze Świadomością Kosmiczną a przestaje ograniczać się do własnego ciała. (Początkowo w momentach, po przetrenowaniu można i na dłużej.) W każdym razie zachodzi tu także subiektywne wrażenie znalezienia się "poza czasem" (lub poza przestrzenią). Mistyka "naturalna", źródło i cel wszystkich religii. 
Biblia mówi, że "jesteśmy stworzeni na podobieństwo". Po takim doświadczeniu lepsze będzie wyrażenie "jestem fraktalem Boga". (W czasach Biblii nie znano rachunku różniczkowego więc brak było adekwatnych pojęć.)  W mistyce hinduskiej i buddyjskiej (Zen) mówi się o oświeceniu jako anamnezie: przypomnij sobie czy odkryj, co było i czym byłeś zawsze. (Prawdopodobnie o to samo chodziło w misteriach egipskich i greckich.)
Ale dlaczego ADAMOSX chce do tego dodawać matematykę? 
Niedawno sprawiłam sobie "Le beau Livre des Maths" Clifforda A. Pickovera (tytuł oryginału: The Math Book: From Pythagoras to the 57th dimension, 250 milestones in the history of math – 2009) . Bogato ilustrowany piękny album. Tam na stronie o Kurcie Gödlu (1906-1978), po omówieniu jego teorii o niekompletności asjomatów,  parę linijek, o czym nic nie wiedziałam:
"En 1970, la preuve mathématique par Gödel de l'existence de Dieu commença à circuler parmi ses collègues. La preuve faisait à peine une page et provoqua un certain tumulte. Vers la fin de sa vie, Gödel devint paranoïaque et prétendait qu'on voulait l'empoisonner. Il cessa de s'alimenter et mourut en 1978. "
(W 1970 wśrod kolegów Gödla zaczął krążyć jego dowód na istnienie Boga. Zawierał ledwo jedną stronę i wywołal pewne zamieszanie.  Pod koniec życia Godel dostał paranoi i utrzymywał, że chcą go otruć. Przestał się odżywiać i zmarł w 1978. )
Otóż o teorii Gödla słyszałam, ale o jego matematycznym dowodzie na istnienie Boga – nie. Zaczynam być ciekawa. Czy ktoś go zna? 


Nazajutrz się doinformowałam. Owszem, jest co nieco na necie.
Ontologiczny dowód Gödla z ograniczoną redukcją modalności
Przegląd Filozoficzny Nowa Seria
R. 21: 2012, Nr 3 (83), ISSN 12301493
DOI: 10.2478/v10271-012-0061-y
Logika
Streszczenie
"Prezentowane rozważania są efektem poszukiwania możliwie słabej podstawy formalnej dla modalnej wersji ontologicznego argumentu na konieczne istnienie Boga, naszkicowanego przez K. Gödla. Dotychczasowe modalne rekonstrukcje notatki Gödla Ontologischer Beweis (1970) najczęściej opierają argumentację Gödla na różnych kwantyfikatorowych rozszerzeniach logiki modalnej S5 lub B. System S5, jako podstawa formalna zamierzona przez samego autora, umożliwia określoną konstrukcję argumentu ontologicznego, jednak z drugiej strony ten sposób rozumienia modalności może być uważany także za źródło słabości opartej na nim teorii Absolutu redukcja modalności S5 (i B) może dawać okazję do formułowania krytyki w stylu Gaunilona.
Standardowe rozszerzenie S5 lub B do logiki kwantyfikatorowej jest uwikłane w dalsze komplikacje: w odpowiednio rozbudowanej standardowej semantyce światów możliwych rozstrzyga się, że modele tych logik mają stałe uniwersum indywiduów. Tymczasem to rozstrzygnięcie nie ma związku z zasadniczym problemem rozważanym w formalizmie Gödla. W proponowanej wersji argumentu Gödla ograniczam redukcję modalności S5 do wybranego specyficznego kontekstu dotyczącego istnienia Absolutu. Logiką, która pozwala zachować konstrukcję argumentacji Gödla, okazuje się system S4. Otrzymaną teorię wiążę z semantyką światów możliwych z możliwie zmiennymi uniwersami.
Istnienie indywiduów wyrażam za pomocą kwantyfikatora interpretowanego aktualistycznie, bez użycia pierwotnego predykatu istnienia."
IMHO z tego laik niewiele zrozumie. ("Przeintelektualizowane".)

"Motywy filozoficzne w twórczosci Kurta Gödla", w pdf  to już przystępniejsze, a w

2a°- Semina _Scientiarum Nr 3/2004  cale seminarium (w pdf) studentów na ten temat.

 Wynotowałam także co ciekawsze wypowiedzi wokół tematu: 
Nick amerrozzo na forum filmweb.pl :
"Na koniec dwie ciekawe sprawy. Otóż wielki umysł Kurt Godel skonstruował ciekawą wersję dowodu ontologicznego. Uprzedził jednak świat, że choć stworzył dowód na istnienie Boga, nie ma zamiaru uwierzyć we własne wnioski. On tylko sprawdzał się intelektualnie. Jeśli jesteście w stanie zrozumieć ten dowód (ja nie jestem), możecie spróbować go obalić (ponoć nikomu się to nie udało, ale ja tam nie wiem, bo nie zgłębiałem tematu).

No i ostatnia sprawa: Pomińmy na chwilę wiarę w Boga. Moim zdaniem ateiści również wierzą, ale w naukę. Różnica między ateistami a teistami jest taka, że ci drudzy uczciwie przyznają, że to wiara (wprawdzie uznawana jako pewnik, ale jednak wiara), ateiści natomiast są przekonani o tym, że nie wyznają żadnej wiary. Wierzą jednak w "Pana nad Lukami", tj. wierzą, że każda dzisiejsza niewiadoma w przyszłości zostanie rozwiązana. Jednak już Berlinski zauważył, że np. im bardziej rozwija się fizyka, tym produkuje więcej anomalii, a każda z nich jest coraz trudniejsza do rozwiązania. A więc doświadczenie uczy, że niewiadomych będzie coraz więcej, a nie coraz mniej. Poza tym mam takie pytanie: co sprawia, że elektrony zachowują się zgodnie z prawami fizyki? Berlinski wskazuje na trzy odpowiedzi: logika, nic, Bóg. Powołując się na Newtona zauważa, że prawa przyrody nie są prawami logiki ani też nie są podobne do praw logiki. Odpowiedź, że to "nic" powoduje, że elektrony zachowują się zgodnie z prawami fizyki jest niezbyt satysfakcjonująca intelektualnie. Pozostaje Bóg jako Intelektualny Stwórca. Nie jest to wprawdzie mocny dowód na istnienie Boga, ale jedna rzecz zostaje tu uświadomiona: Bóg jest wciąż możliwą alternatywą, możliwym rozwiązaniem. Ateizm jest więc postawą nienaukową tak jak każda inna wiara.

Wczoraj przedstawiłem to pytanie innej osobie i tamta osoba stwierdziła: odpowiedź, że Bóg kontroluje elektrony sprawia, że nie zgłębiamy się głębiej w temat. LOL Przecież to odpowiedź, że prawa natury są, jakie są, sprawia, że chwyta nas gnuśność, no bo skoro jest, jak jest, to co tu dalej drążyć. A w przypadku Boga zawsze możemy się dowiedzieć, w jaki sposób to robi.

Tyle. Pozdro wszyscy. Bez spięć. Nauka i wiara w Boga nie stoją we wzajemnej opozycji. Ateizm jest rodzajem wiary. Tyle chciałem zakomunikować. Zastrzegam, że w powyższej wypowiedzi mogłem się w czymś pomylić, w końcu nie jestem nieomylny i pisałem wszystko na szybko, mógłbym wprawdzie przygotować się do tego tematu lepiej, ale i teraz wyszło całkiem długo. Dyskutantów proszę o dystans."

I z forum prawda2:
"Ateiści to ludzie bardzo wierzący. Wierzą, że Boga nie ma."

Dalej temat się rozpływa, przechodzi w kłótnie ateistów z wierzącymi i odwrotnie, a o Gödlu już się nie wspomina.

Jednak powtarza się opinia, że Gödel sformalizował matematycznie dowód św. Anzelma, a ten  zawsze mnie cieszył wdziękiem, prostotą i elegancją.  Dziękuję. Mi wystarczy. (Matematyki tu nie potrzebuję.)

Dowód św. Anzelma (słowami):
"Bóg to istota najdoskonalsza, jaką możemy sobie wyobrazić. Gdyby nie istniał, do doskonałości brakowałoby mu istnienia. A więc – istnieje.

Wydaje się mi teraz (30/10/2013) że (dowód matematyczny Gödla) to ciekawostka matematyczna bez większego znaczenia: 
1° wierzący dowodu nie potrzebują – "wiara" znajduje się poza intelektem, "credo, quia absurdum est!" (św. Tomasz z Akwinu? św. Augustyn?) – czyli wiara należy do naszych mozliwości duchowych a nie intelektualnych. (Tylko człowiek ma zdolność do transcendencji.) 
2° "niewierzących" suchy dowód matematyczny nie przekona, nawet się nie zainteresują 

3° wobec tego może służyć tylko do zatkania dzioba tym "wojującym ateistom, którzy wierzą, że Boga nie ma". 


czwartek, 24 października 2013

Bez paniki – wszyscy zginiemy

Tytuł japońskiego fimu na YT (Do Not Panic - You Will All Die - Cesium 137 http://www.youtube.com/watch?v=X3KNq-PtJZ4 ).  Doinformowałam się po dyskusji na salonie24.pl  (Odrzucanie rzeczywistości japoński letarg - http://gruenefee.salon24.pl/539685,odrzucanie-rzeczywistosci-czyli-japonski-letarg#comment_8246838 . )
..." Następstwa dotkną nie tylko Japonię, ale całą półkulę północną. Czernobyl był 1000 km od Niemiec, a eksperci zapewniali, że zdrowie ludzi nie jest zagrożone. Wyszło inaczej- na świat przyszło więcej niepełnosprawnych dzieci, większa umieralność noworodków, wzrosły przypadki syndromu Downa i białaczki. W okolicach Czernobyla z powodu katastrofy nie urodziło się około miliona dziewczynek."...
W dyskusji :
..." Ciekawe ,że nie protestują najbliżsi sąsiedzi-Chiny, Korea...
- Może protestują, ale my o tym nie wiemy.
- W jakiś sposób koniec świata nastąpić musi. Może za naszego czasu, a może nie. Jeśli zagrożenie jest realne, to nie sądzę, żeby inne ważne nacje pozwoliły Japończykom chować głowę w piasek. Natomiast my, oczywiście, nie o wszystkim będziemy wiedzieć. Zresztą słusznie, w sumie.(...) Werzę, że świat nie stracił jeszcze rozsądku i nie będzie się bezczynnie przyglądał jak głupieją Japończycy.
- Ja też cały czas odnosiłem wrażenie, że wszystko jest pod kontrolą i promieniowanie w prawdzie występuje, ale nie jest szkodliwe.
Ten stary tekst Einego, który przywołuje Beretka, czytałem na bieżąco już dawno - wzbudził mój lekki niepokój, lecz prof. Rafał Broda wszystkich uspokajał.
A teraz twój tekst i Zbyszka.
Zaczynam się bać!
- Zasadniczo nie miałem złudzeń, że tam jest ok. Oczywiste, że nie jest, tak jak nie było z Czernobylem. Nie dziwi mnie też absolutnie, że Japończycy są okłamywani (nas też okłamywano). Ale nie wierzę, że Rosja, Chiny, USA wiedzą o tym (a wiedzą) i nic nie robią. Natomiast robią to tak, że my o tym się (w szczegółach przynajmniej) nie dowiemy. Być może te informacje, są właśnie elementem tego "robienia". Popatrzymy, zobaczymy. Jeśli coś się zacznie dziać w tej sprawie, będzie to znaczyło, że problem nie jest lokalny. Samym Japończykom świat pozwoliłby mrzeć w nieświadomości.
Moja wypowiedź:
Nina2: - Nam też pozwala się umrzeć w nieświadomości. Skoro jeden z najbogatszych krajów na świecie pozostawił swoich obywateli pod promieniowaniem? Lobby atomowe czy wielki kapitał od razu ocenzurowało wszelkie informacje. Przez trzy miesiące nawet udało się ukryć, że nastąpił tam wybuch atomowy. Dane z międzynarodowych stacji mierzące poziom promieniowania na świecie zostały natychmiast utajnione – tylko do wiadomości rządów. Tylko Austria i Norwegia (Instytut Meteorologiczny) przekazywały nieco wiadomości. Nikt nie wie, jak tam dzisiaj wygląda sytuacja zdrowotna. 
O sytuacji w Tokio i panice nadawal (prywatnie) Alex from Tokyo na YT. Nic się w tym celu nie zrobi. Przesiedlić Tokio? Niemożliwe. Bogaci Japończycy wykupują całe dzielnice w Paryżu i najpewniej w innych światowych metropoliach. O biednych, jak zwykle, nikt nie dba. "
I koniec. Teraz się doinformowałam. Nawet łatwo, jest dużo tego na YT. Zbiornik reaktora n°4 nadal jest chłodzony wodą i co dzień 400 ton bardzo radioaktywnej wody spływa do Pacyfiku (radioaktywne łososie). (Przedtem magazynowano w metalowych pojemnikach – lecz ileż można? I metalowy pojemnik też wkrótce ulegnie erozji. Nikt nie wie, co z tym robić.) Ocean nie rozpuszcza równomiernie, lecz tam też zachodzi efekt "skóry leoparda" – miejscami prawie nic a miejscami bardzo radioaktywne prądy.
Sam zbiornik jest popękany, jego dno się obsunęło. Lecz bez chłodzenia te tony zgromadzonych radioaktywnych materiałów zapalą się i wybuchną. Może to być końcem Japonii, ludzkości a może i całego życia na Ziemi. Ambasador Japonii alarmuje (http://www.youtube.com/watch?v=EOxoV3Eaywk z7/12). Lecz nikt nie wie, co można w tej sprawie zrobić.
A skoro nic nie można zrobić, to po co alarmować? (Jak nie alarmuje się małych dzieci. Wiedzą  teoretycznie, że jesteśmy śmiertelni.) Dyskutant ZbigWie, co teraz "zaczyna się bać" , oszczędził sobie nieświadomością 2 lata temu wiele paniki, stresu i niepokoju. Ja ze strażnikami Fukushimy ( http://nina2.salon24.pl/333988,straznicy-fukushimy ) odbyliśmy wtedy żałobę po całej ziemi. "Medytacje na temat śmierci", prawidłowe. Czyżby się powiodły? Bo teraz wcale się nie boję. Już dawno czuję, że żyję na surplusie, nadwyżce, darowanym – i się tym bawię.
Siostra Małgorzata Chmielewska podała na swoim blogu nazwisko tego świętego, o którym wspominał mi ksiądz na katechiźmie (mówiąc o nim "dziecko"). Zapytany
- Co byś zrobił, gdybyś za godzinę miał umrzeć? – Odparl:
- Nic. Bawiłbym się dalej.
I była to prawidłowa odpowiedź. Chodziło o bycie stale przygotowanym na śmierć ("Memento mori" ) czy o zabawę?
Czy wszyscy tańczymy na Titanicu, który już tonie (porównanie Wojtka Tracewskiego) ? Czy w tej chwili status quo mojej wygodnej codzienności zależy od stanu zmurszałej cieknącej pływalni w Japonii?
Więc ja też wolę się bawić, spacerować z pieskiem, myśleć o świątecznych prezentach. (Zgromadzić trochę dobrej karmy? Tylko to się w chwili śmierci i po śmierci przydaje.) A szczegółami sobie nie zawracać głowy. "Nie dziś, nie jutro, na więcej nikt nie może liczyć" – najlepsza odpowiedź. No i jak w zagrożeniu śmiercią smakuje wtedy życie! Przypowiastka buddyjska, którą zawsze lubiłam:
Człowiek wisi na linie nad przepaścią. Dwie myszy, czarna i biała (dzień i noc) tę linę przegryzają. Tak wisząc, zobaczył na skale poziomkę. Wychylił się niebezpiecznie, z trudem dosiegnął, zerwał.
- I nigdy mu tak bardzo nie smakowała! 

Aha: 40% dzieci w okolicach Fukushima ma problemy z tarczycą. (Dane z japońskiego krótkiego filmiku na YT, oficjalnych badań Instytutu Zdrowia, statystyk chorób, poronień, zgonów -  nie widziałam. Za PRL-a i nasze niewygodne info było utajnione.)  
  Na http://www.youtube.com/watch?v=oB-K78L8oNI rolnik, który pozostał i hoduje krowy w pobliżu. Mięso sprzedaje ekskluzywnym restauracjom w Tokio. Krowy dziwnie miejscami wyleniały ale żyją. A facetowi nic.

Jest też pokazywany na YT jeden ratownik Czernobyla, który do dzisiaj żyje i dobrze się czuje. Tysiące umarło a jemu nic. (Szczury, skorpiony i karaluchy są też bardziej odporne na radiację. ) U człowieka – każdy ma geny inne, część z nas okaże się odporniejsza. 

Do "moon tilt"

23/10/2013 23:30 Księżyc (niedawno wzeszedł) między II a III kwadrą wskazuje 7:30. (Obserwacje do zorientowania się, co to takiego w tym "moon tilt"). Nie zobaczyłam, jak wygląda zachodząc. 

wtorek, 22 października 2013

Za szybko

Za szybko następują wiadomości, potem chaos, brak notatek. W tym roku chyba zmieniłam paradygmaty? Nawet nie zanotuję, gdzie co czytałam, zapomnę, potem linki nie do odszukania. Rozpraszam się na drobne. Wiem, że już kiedyś o Snergu i Lakhovskym pisałam (lub zostało w notatkach?). A teraz? Na Kodzie Czasu mądrzy ludzie dyskutowali beze mnie, chciałabym tam dorzucić i swoje trzy grosze. I szlag mnie trafia na Onet – sprzedano platformę temu Springerowi od najgorszych szmatławców. Zniszczono ludziom blogi, wymazano linki – dobre kilka lat zainteresowań i podręczna biblioteka przepadła; rozerwano blogosferę – straciłam wirtualnych przyjaciół. Wszystko po to, by nas przymusowo, bo nie można się wynieść, zasypywać reklamami.
Przykrość, jakby na raz stracić notes i telefon z adresami. A także podręczne notatki ze studiów. Ci ludzie, programiści Onetu, wstydu nie mają! Robili to za pieniądze, bo im za to płacą, a czasy są ciężkie...
Szkodnictwo za pieniądze. Zabrali ludziom przyjaciół, zniszczyli ich dorobek kulturalny – bo wiele ciekawych blogów w zamieszaniu padło. Już raczej nie będą dostępne. 
 A o Lakhovskym to chyba przyjdzie mi napisać monografię... Niegdyś z pisaniem pracy magisterskiej miałam taki upierdol, że powiedziałam sobie: dosyć, wystarczy, nigdy więcej. Lecz jeśli nikt tego nie zrobił przede mną a ja chcę to wiedzieć, to muszę chyba sama...

Jak mówię: za szybko, to znaczy, że ja jestem spóźniona. 

czwartek, 17 października 2013

Ludisia discolor

Dorzuciłam w przelocie na wózek na zakupach w Lidlu. Mam już stamtąd za grosze różne ciekawe roślinki: lawendę, oleander, poprzednio trzy gatunki Hebe (co okazało się, że pochodzi aż z Nowej Zelandii), także z Lidla pochodziły te miniaturowe różyczki w 4 kolorach, co dałam na ozdobę karawany Letycji. Ostatnio zabezpieczyłam w gruncie na zimę uratowane białe (4) i 2 z tego piątego mieszanego koloru. Reszta, zasuszona, trafiła pewnie do kosza, choć liczyłam że pod koniec wakacji zostawią u nas rośliny. Dostaliśmy już od nich palmę i eukaliptus, gdy zrobiły się za duże do trzymania w mieszkaniu. Niestety, nie przeżyły zimy. Także zdechł stary figowiec po matce Gérarda. Bambusy także padły. Zbyt egzotyczne gatunki źle się chowają w Normandii. Zobaczę na wiosnę co się dzieje z moim oleandrem i z tymi trzema hebe.
Za to miła niespodzianka: przeżyło to sedum z Meksyku, co Gérard dostał w Rosny od jakiejś babci za pomoc w ogródku. Było otoczone masą sempervivum jubabrbe (brody Jupitera), co owszem, dekoracyjne ale tu pospolite. W Rosny pod Paryżem roślinka cały rok rosła na skalnym ogródku i czuła się dobrze, u mnie po zimie znalazłam suche badyle – czy to mróz ją zwarzył, czy coś ją wyżarło.
Już miałam kiedyś delikatne drobniutkie szare sedum, częste w Alpach ale nie widziałam tego w Polsce, tylko  w poznańskiej Palmiarni i w ogrodzie botanicznym – przeżyło u mnie zimę w gruncie od południowej strony domu, a potem zjadły go doszczętnie jakieś czarne gąsienice.
Tu także olbrzymie jasne sedum z Meksyku nie przeżyło. Dopiero ostatnim razem, gdy już zabezpieczyłam moje rośliny na zimę, odkryłam dwa malutkie kiełki wśród tłoku sempervivum  - przetrwały!  Wyjęłam ostrożnie i zimę spędzą bezpieczniej na moim balkonie. W razie czego przeniosę je do domu.

No a teraz chwyciłam jakieś badziewie, troszkę lepszą trzykrotkę, właściwie nic specjalnego. Tylko spodobały mi się żyłkowania na listkach – 5 równoległych wzdłuż a od środka poprzeczne – jakby je rysowało dziecko. Na ciemnozielonym welurze te żyłki są prawie srebrne, a poprzeczne różowe. Roślinka wygląda na doniczkową, więc jej na zimę w Normandii nie zostawię.  A teraz sprawdzam na necie, co to takiego – i okazuje się, że orchidea! Z płd-wschodniej Azji, łatwa w hodowli, rozmnaża się przez odnóżki (jak trzykrotka, a mówiłam że podobna). 

Kolory

Drzewka na placu Carnot zmieniają kolory z ciemno-zielonego na najciemniejszy bordo. Ciekawe jaki to gatunek? Na cienkim pniu kula lub stożek symetryczny, ostro pierzaste listki. Te wolno stojące na środku już są całe bordowe, te rosnące przy domach nadal jeszcze zielone, a różnica temperatur niewielka. Na lipach pojawiają się żółte liście, ambrowiec i ozdobna wiśnia czerwienieją a kasztanowce rudzieją. Zapomniałam zebrać kasztany z tego egzemplarza o najmocniej czerwonych kwiatach. Przeszłam dzisiaj, spóźniona o miesiąc, i już żadnego nie znalazłam. A olbrzymi kasztanowiec w Incheville zajmuje całe rondo.

Orzechy włoskie, które oglądałam nad Marną przed ostatnim wyjazdem do Normandii (były na wylocie), pewnie już opadły i zostały natychmiast zebrane. Kasztan jadalny przy przystanku autobusowym zaczyna sypać pierwsze kolczaste kulki, na razie płone. (Kasztan jadalny w poznańskim ogrodzie botanicznym też sypał pierwsze kulki tuż przez zimowym zamknięciem.)

środa, 16 października 2013

Drzewo laskowe

W niedzielę były imieniny. Owszem, udane. Świecąca zabaweczka zrobiła furorę. (Żyroskop był zbyt skomplikowany.) Miło widzieć, że moje prezenty się podobają. A w ich serwantce czy półce za szkłem poprzednie: sześcian z pleksi z króliczkiem, solniczka z Pylones (dwie postaci, czarna i biała, się obejmują), przy wejściu królowa angielska z fotokomórką w otwartej torebce. I zaraz nazajutrz znowu jedziemy. Do Paryża. Gérard ma cokwartalny przegląd u swego oftalmo-. Budzi mnie czarną nocą, chyba 6-ta rano. Niestety, później wyruszyć już się nie da. Znowu jazda w ciemności, w reflektorach, 30 km przed Paryżem już zaczynają się korki. Samochód przy samochodzie, ruch zwariowany, światła migają, szaleństwo.
- I ty tak masz co dzień? Następnym razem weźmy pociąg i metro, będzie spokojniej.
- Rano zatłoczone są i pociągi.
Na szczęście Gérard zna drogę. Zaczynają się dzielnice, gdzie się urodził i wychował. Znajduje wolne miejsce w szeregu parkujących samochodów. Kartę Moneo mam przewidująco w kieszeni.
Pamiętam, miałam z nią pierwszy raz upierdol. Miejsca płatne, a paryska policja tylko poluje na samochody bez opłaconego parkingu. Tymczasem parkometr nie chce przyjąć karty Visa, ma być specjalna karta tylko do opłacania parkingów.
- A gdzie ją dostanę?
- W tabacu (sklepie z tytoniem).
- A gdzie najbliższy tabac, bo nie znam dzielnicy?
- Chyba przy metrze. Trzeba drugą w prawo, a potem do końca...
Tymczasem zbliża się godzina Gérarda lekarza. No trudno, idziemy załatwiać formalności, i dopiero gdy Gérard siedzi w poczekalni z zakroplonymi oczami, udaje mi się wyskoczyć. Na szczęście jeszcze nie było mandatu. Kosztowało mnie to 15 euro i kupę nerwów.
Bo Gérard ma coś z siatkówką. Nie to, że się odkleja, ale jest za cienka czy miejscami jej nie ma, co daje czarne plamy czy braki w polu widzenia.
- Jeśli oślepnę, to labradora do prowadzenia ślepców już mam – żartuje Gérard.
Ale to ja już muszę jego korespondencję czytać. I jego faktury stukać dużym drukiem. Podobno robią już operacje oka, ale na francuskim forum tych operowanych narzekają, że operacja niezbyt się udała...
Na razie Gérard widzi, na przeglądzie nieraz fotografują mu to dno oka laserem, zapisują witaminy i mikroelementy (pełnopłatne) z wyciągiem z kwiatów aksamitki – Gérard mówi, że trochę pomagają. I znowu przez kwartał mamy spokój.
Jesteśmy za wcześnie. Gérard spaceruje z pieskiem, ja drzemię. Potem spokojnie pijemy pyszną kawę w hallu szpitala i w końcu o 9-tej otwierają rejestrację. Potem długo siedzę w poczekalni, wkropluję Gérardowi do oka kropelki. Nareszcie koniec. Wychodzimy. Że Gérard ma jeszcze rozszerzone źrenice, lepiej nie ruszać zaraz samochodu. Pogoda ładna, opłacam jeszcze pół godziny parkingu i idziemy z pieskiem do parku naprzeciwko.
- To świetnie. W zeszłym roku znalazłam tu przy kaskadzie fałszywą poziomkę, ale odnóżka mi w samochodzie się przegrzała i zdechła. Chcę ją jeszcze raz, do kompletu z truskawką i poziomką przed domkiem. Teraz potrafię lepiej ukorzeniać sadzonki.
Spacerujemy po parku, szukam tej kaskady. Ale przy niej łyso, wysprzątane. No trudno, jedziemy dalej. Rośnie to-to i w ogrodzie Bossuet w Meaux, ale na wysepce pośrodku sadzawki. I w rogu przy danym domu Dany w Château Thierry. Kiedy ja tam znowu będę? Z wiekiem robię się bardzo nieruchliwa.
Ruch w Paryżu w godzinach pracy nieco mniejszy, ale lepiej się stąd jak najprędzej wydostać. A tu jest jakiś krawężnik rozdzielający pasy a  Gérard po nim przeszorował środkiem. Zabrzęczało potwornie.
- Nasz wóz po drodze sie sypie i gubi części.
- Cholera, to ten nowy tłumik, co go źle przykręciłem. A wóz musi wytrzymać do przeglądu.
Ten tłumik to ja wyszukałam na www.oscaro.com - wszystkie części zamienne do wszystkich marek wysyłkowo, w mniej niż 48 h. Dobra firma, wystarczy podać nr rejestracyjny.  
- Wiem, co zrobimy: podjedziemy do mojego garażu w Montreuil. Ten zostawię, a wezmę Pegeocika, co właśnie tam jest do przeglądu.
Ale przyjechaliśmy 5 minut po 12-tej. Pegeocik  jest, ale kluczyków nie ma. Szef zamknął biuro, pozedł na obiad i nie odbiera telefonów.
Gérard wściekły klęczy i nurkuje pod samochodem. Ja biorę Pepetkę na spacer po okolicy. Miła uliczka: domki w ukwieconych ogródkach. Za rogiem dalej jakieś kawiarnie czy szaszłykarnie. Puste, ale otwarte.  Wybieram jakieś miękkie chlebki, jeden z wołowiną drugi z kurą. Do tego frytki (rozmiękłe) i jakieś sosy też nijakie – na przyszłość tej knajpki unikać. Gérard dzwoni, żeby wracać.
I wracając, na przejściu dla pieszych na placyku na końcu ulicy Ramenas, coś mi spadło pod nogi. Większe od pięści, kształty niesamowite, wygięte. W czerwonym byłoby najdziwniejszym owocem morza ale to jest zielone, więc roślinne. Chwila absolutnego zaskoczenia. Ale ja już widziałam tę roślinę! Drzewo laskowe, pewna uliczka w Chambèry była nimi wysadzona. I jeden stary egzemplarz rośnie w Poznaniu przy Akademii Ekonomicznej. Owocem jest orzech laskowy, ale w kiściach po 10 i więcej.
Rozglądam się: młode drzewko rośnie na placyku i właśnie sypie owocami. Do siatki z sandwiczami zgarniam kilkanaście grubych gniazd z orzechami. Chciałabym więcej, ale się trochę spieszę, Gérard jak głodny to wściekły, a po dzisiejszym dniu ma powody. Ale widok sandwicza go trochę udobruchał. Zjedliśmy, wróciliśmy Citroënem i teraz odpoczywamy po przejściach.

poniedziałek, 14 października 2013

Urodziny Manon

- W niedzielę pojedziemy do Xaviera, będą urodziny Manon – zapowiada mi Gérard.
- Co? Jak to, w tę niedzielę? Myślałam że za tydzień. Jak ja wyglądam? Muszę do fryzjera! I nie mamy prezentów, ta skrzynka na skarb piratów, co chciałam jej ofiarować w zeszłym roku, nadal jest niewykończona...
- Ofiarujesz ją za rok lub na jej zamążpójście. Najprościej jest dać pieniądze (20 €) w kopercie.
Gérard nie widzi problemu. "Skrzynkę na skarb piratów" kupiłam za 1 €  na jakiejś braderii. Miniaturka, ale drewniana, solidna, z wypukłym wieczkiem. W środku wyłożona czerwonym aksamitem. Miała tylko urwany skobelek. Dokupiłam w Castoramie podobny, znalazłam  miniaturową kłódeczkę – trzeba tylko zmontować do kupy i powerniksować. Gérard nawet się zabrał za to w zeszłym roku, ale zabrakło małych śrubek czy też były za krótkie. Odłożył na szafę, gdzie do dzisiaj leży i się kurzy.
Wobec tego zamówiłam dziecku we Fnaku komplet Harry Pottera w ozdobnym kartonie i u Chińczyka znalazłam za 3 € przeźroczysty niewielki sześcianik z pleksi z wypunktowanym w środku króliczkiem. Urodziny były udane, ale na miejscu się okazało, że Manon ma dopiero 8 lat a nie 9 jak myślałam. Czytać co prawda już umie, ale 7 grubych tomów bez obrazków to jeszcze nie dla niej.
W tym roku chciałabym ofiarować jej kalejdoskop.
Nazajutrz obudziłam się energiczna i w świetnej formie. Zadzwoniłam do mojego fryzjera i dostałam RDV tego samego dnia (bo kryzys, pustawo u niego teraz, a dawniej się parę dni czekało) w dogodnym wczesnym popołudniu. Jest wielu innych, ale z Daną tak mamy, że tylko od tego jedynego własnego fryzjera wychodzimy zadowolone.
Po fryzjerze, zadowolona z siebie i ze świata, mam czas, pogoda sprzyja, nie muszę się spieszyć, więc że dawno nie byłam w Paryżu, wybrałam przejazd autobusem. Jedzie to wolniej, ale przynajmniej trochę pooglądam. Niestety, autobus zaczął grzęznąć w korkach, znudziło mi się to i na Concorde przesiadłam się do metra. Świtało mi, że kilka lat temu w Halach za Fnakiem oglądałam ciekawy sklep, ni to nauka, ni to jakieś naukowe zabawki. Pewnie nie splajtował i nadal istnieje.
W Halach akurat remontowali wejście do metra. Tłum tam walił zawsze jak w sezonie na deptaku w Sopocie, ale teraz podwójnie! Jak tu się zorientować? Gdzie jest plan Hal, gdzie jakaś informacja?
I, o dziwo, mam przed nosem stoisko, parę uśmiechniętych osób, nawet nie ma tłoku. Dostaję kartonik z planem Hal, wszystkie piętra, ponumerowany, różne kolory.
Znajduję mój sklep. Nadal istnieje. Nazywa się "Nature & Decouverte" . Niestety, kalejdoskopów nie mają. No trudno. Ale że sklep ciekawy, oglądam co proponują.
- Co to jest w tym małym przeźroczystym sześcianie?
- To żyroskop.
- Biorę! (10 euro)
Mówię młodziutkiej ekspedientce, że szukam prezentu dla dziewczynki.
(Młodziutkiej – musiałam się nieźle postarzeć, skoro wszyscy w koło wydają mi się młodzi. Wewnątrz, dla siebie, w środku – tego nie zauważamy. Dla siebie jesteśmy zawsze tacy sami. Choć od pewnego czasu nie lubimy luster. Tylko to inni, co nas obsługują, stają się coraz młodsi: młodsza ekspedientka, listonosz i kelner. Młodszy będzie lekarz i pielęgniarka, a gdy zabraknie rówieśników, i nam przyjdzie pora się wynosić. "Już biorą z naszych półek" – mówi Władek.)
Ta mi pokazuje kolorowe pudełka, a w nich co? Skubidu – kilka kolorowych żyłek do splatania?
- Jak byłam mała, to za tym przepadałam.
Owszem, był rok, gdy tym bawiły się dzieci na campingu. Alet te żyłki kupowało się za parę groszy na straganie. Dlaczego mam płacić za ozdobne pudełko?
Ale co to mam za plecami w skrzyni na środku sklepu? Jeden egzemplarz wyjęty, reszta w plastiku. Rączka, dwa metalowe równoległe kółka, przeźroczysty bączek. Ekspedientka demonstruje. Bączek przywiera do obręczy jak namagnesowany. Trzeba go rozkręcić, a wtedy zaczyna świecić wszystkimi kolorami. Wyższa szkoła jazdy to go puścić na podłogę, gdzie świeci i wiruje nadal.
- Wspaniałe! Też to poproszę (15 euro), tylko czy mogę dostać ten demonstrowany egzemplarz już otwarty z niebieską rączką a nie fioletową?
- Sprawdzę, czy jeszcze mamy w magazynie niebieskie
.
- A ja zobaczę, co jest jeszcze w sklepie.
Jest! Cudo! Wyciągam z półki. Najpiękniejsza książka problemów matematycznych, od Pitagorasa do 57ego wymiaru. Każdy przystępnie streszczony i obok zilustrowany.  Autor: Clifford A. Pickover – Le beau livre des Maths.
To cudo to dla mnie. Ale chcą 30 euro... Obok jest Fnac, największa francuska księgarnia, dają zniżkę, tam tę książkę taniej znajdę.
Płacę w kasie żyroskop i świecącą zabaweczkę. Dostaję ozdobną torbę, prospekty, perfumowaną konwalią wstążeczkę.  Wpadam do Fnaca, nie znajduję, więc wracam. Wiem z doświadczenia, że jeśli coś mi się aż tak podoba, to lepiej kupić od razu, bo będę nawet latami żałować.
Ekspedientka mnie poznaje.
- Wróciła pani?
- Po książkę. 
Wyciągam z półki i do kasy. Znowu ozdobna torba, propekt, wstążeczka.  I mam cudną książkę. Grubą na 500 stron, w sztywnej okładce, zawiera 250 problemów matematycznych a wspaniałe obrazki robią z niej najpiękniejszy album.
Powinnam ją ofiarować Manon? Takie cudo powinno być w domu i dziecko do niej czasem zajrzeć. Ja miałam atlas Romera, Wielką Przyrodę Ilustrowaną, atlasy roślin i ptaków, książki medyczne rodziców...
A dzisiejsze dzieci wcale nie czytają. Jej rodzice też nie. W końcu ma rodziców, to mogą jej kupić.  Ale w tym domu, jeżeli ktoś coś czyta, to najwyżej komiks. Widocznie nie wszyscy muszą być intelektualistami.
Teraz, gdy załatwiłam niezbędne, mogę spokojnie pozwiedzać. Gdzie były te dziwne galerie? A przy nich wpadam na sklepik, ciasny, że ledwo można się przecisnąć. Ale zapchany najciekawszymi zabawkami. Prowadzi go wytatuowany chłopiec z kitką.
- Czy dostanę kalejdoskop?
- Proszę, do wyboru.
Oglądam. jest nawet kilka modeli, nawet ten, co dostałam kiedyś od siostry w Szwajcarii, za skomplikowany. Ale niechlujnie wykończone, kolory też już nie te. Zamiast kolorowych szkiełek okruchy plastiku... Wybieram najbardziej znośny, a krótszy od mojej dłoni. Takiego cuda, jak miałam w dzieciństwie, to już nie ma.
Przy kasie żyroskopy, nieco droższe (sklep jest detaliczny) i bez plastikowego pudełeczka. Zwiedzam resztę. Kostki Rubika i drewniane układanki-łamigłówki. Metalowe niklowane części, które trudno rozłączyć. (We Fnaku widziałam taniej, w pudle trzy różne za 10 euro, nawet się zastanawiałam, czy się nadadzą na prezent dla Xaviera. Bo jest dumny ze swego marynarskiego węzła... )
Ale co to? Pod koniec, w pudełku, napis Levitron. Lewitacja made in China. Na okładce kulka unosi się w powietrzu. W objaśnieniach: magnesy neodymowe, bez elektryczności. Cena: 70 euro.
Wychodzę pod wrażeniem. Drogie, ale. Chciałabym zobaczyć, jak to działa. Na prezent świąteczny dla Xaviera chyba kupię...

W domu sprawdzam w internecie. Jest! Na http://www.youtube.com/watch?v=VulGx38nSg8&feature=player_detailpage maleńki globus kręci się w powietrzu. Link odsyła do www.grand-illusions.com , gdzie wysyłkowo sprzedają więcej ciekawych zabawek. 

niedziela, 6 października 2013

Topole

Z wiosną wycięto topole nad kanałem. Chyba już gdzieś o tym pisałam. Między moim blokiem a Marną jest kanał, którym Rzymianie sprowadzali sobie gdzieś z okolicy czystą wodę. Wije się nieco, więc będzie go z 70 kilometrów. Z jednej strony jest spacerowa wyasfaltowana ścieżeczka, idealna pod rower pomimo zakazów, z drugiej jest parę metrów do ulicy niezagospodarowanego stoku, gdzie gnieżdżą się dzikie kaczki, króliki, olbrzymie szczury wodne i nie wiadomo co jeszcze. To tam znalazłam storczyki. 
Od mostu, gdzie schodzę nad kanał z pieskiem, w stronę śluzy rosły 32 wysokie stare topole. Wiosną je wycięto. Pod pretekstem, że jeśli spróchniałe, to mogą upaść z wiatrem i narobić szkody. Nieprawda!  Pnie w olbrzymim przekroju były zupełnie zdrowe. W Chateau Thierry, jak widziałam z balkonu Joanny, takie same topole obcięli w połowie, obsmyczyli z gałęzi i pozostały grube zielone pokryte nowymi liśćmi kolumny. No ale stało się, już trudno.
Na ich miejsce zaraz zasadzono 64 nowe drzewka, po 4 z każdego gatunku. Owszem, ciekawie, za 10 lat będzie naprawdę miła alejka. Na razie to dopiero szkółka.
Po topolach usunięto nawet karcze, wyrywano maszynami z ziemi połamane korzenie. Dwumetrowy pas ziemi został rozryty i przeorany. Fiołki z Meaux, wyjątkowo udana odmiana, gdzie i kolor ciemny intensywny i zapach – przepadły. No, one tu w okolicy częste, a ja już dwa lata temu wzięłam sobie do Normandii próbkę.
A teraz, gdy po lecie spaceruję z Pepetką, widzimy, że z resztek żywych korzeni wybijają szybko nowe drzewka. Ostatkiem sił, w ciągu kilku miesięcy, krzaczki nowych odrostów topoli mają i do półtora metra, lśniące nowe liście na nich są większe od mojej rozczapierzonej dłoni. Wprost olbrzymie!

I ostatnio je opryskali jakimś desherbantem. Czubki skurczyły się, powiędły, liście poczerniały nadpalone. Wygląda to paskudnie, jakby je zaatakował jakiś wirus. 


No, a gdy dzisiaj przechodziłam – wszystko wykosili i wywieźli. Przyszedł walec i wyrównał. Ani śladu po młodych topolach. Znikły także tegoroczne młode żywokosty, które w nawiezionej ziemi czuły się wspaniale i zaraz zakwitały.  Naprawdę dolne liście były dłuższe niż moja ręka. Nie to, co moje w Normandii, co w zeszłym roku posadziłam. Parę drobnych liści w trawie i tyle. Coś im się nie podoba. Brak wody? Ziemia za uboga?
Mogłam sobie nazbierać tych żywokostów. Choć właściwie – tak naprawdę ich nie potrzebuję, lubię wiedzieć po prostu gdzie rosną. W razie czego – zawsze znajdę je w parku nad Marną. 


wtorek, 1 października 2013

Nie znoszę barbecue!

Nie słyszałam, żeby jakieś panie zapraszały się na barbecue. Te zapraszają się na pachnące ziołowe herbatki, podane w ślicznych filiżankach z angielskiej porcelany, do tego ciasteczka własnego wypieku lub kupne, lecz też w najlepszym gatunku, domowe konfitury.
Barbecue urządzają sobie mężczyźni. Atawizm! Surowe mięso opiekane nad ogniem (z jednej strony spalone a z drugiej surowe) popijane piwem. Ja tego nie dotknę!
Stopiony tłuszcz kapie i paskudzi trawnik, popiół się sypie, wszystko tłuste, lepkie i tak brudne, że nie można dotknąć.  Katastrofa po prostu. I jak to wyczyścić?  Ale nie trzeba czyścić,  przy następnym ogniu Gérard po prostu wytrze papierową serwetką.
Xavier na campingu miał elektryczne barbecue bez ognia (byliśmy na urodzinach Néo). Mięso i frytki wychodzą lepsze, nie takie tłuste i jadalne, ale czy nie wyrzucono dziecka razem z kąpielą?
Że to było w dzień Wniebowzięcia (15/8) i miały być z tego powodu sztuczne ognie, podrzucono do nas na noc pieska, czarnego seterka Letycji. Wieczorem, w tłoku, gdy ma się troje dzieci a jedno jeszcze na rękach, pętający się pod nogami piesek jest zbyteczny.
Nasza była zachwycona. Gościnna, towarzyska, zapraszała do zabawy. Uprzejmie odsunęła się od miski i patrzyła, jak piesek warcząc ją wyżera.
- Co jada wasz piesek? – zapytałam nazajutrz Xaviera.
- Tylko krokietki! Dwie miseczki dziennie, trzeba podzielić.
- Akurat - pomyślałam. – Ten głodomór pożerał absolutnie wszystko. Z kosza wyciągał nawet pestki avocado, sprawdzając czy jadalne. Gdy go odebrali, Gérard napełniając miskę Pepetki dorzucił:
- Teraz możesz jeść spokojnie, ten żarłok już sobie poszedł.

Piesek był miły, wesoły, beztroski. Jak to pieski, ciekawski. Zabawiała go i czyniła honory domu Pepetka.  Lecz była różnica w traktowaniu: gdy wsadzał nos zbyt blisko, odsuwało się go grzecznie lecz stanowczo, w milczeniu. Bez serdeczności ani poklepania. Pomyślałam, że musi się czuć jak Harry Potter u nie kochającego go wujostwa. Nie ich dziecko!

Umarł Jacques, ogrodnik Karma-Lingu.

 Zadzwoniła Mamô, już po północy.  Umarł Jacques, ogrodnik Karma-Lingu. Spalenie ciała w Chambèry (rodzina) a na Karma-Lingu mała ceremonia. Dziś o 14-tej, mogę się w medytacji przyłączyć.
Bardzo go lubiłam i on mnie też lubił. Dostałam od niego albumik o florze alpejskiej, a on pocztówkę ode mnie podobno trzymał na swoim ołtarzu. Zabraknie na Karma-Lingu jego postaci w tle. Uczył mnie przycinać róże, grabić japoński kamienny "ogród wspomnień", razem zastanawialiśmy się jak przesadzać bambusy, lubiłam pracować pod jego kierunkiem. Raz przycinał tuje, a ja je zaraz zbierałam na taczki, odwoziłam "tam, gdzie się trupy pali" i spalałam.  Ogień był wspaniały, gałązki tuj, pełne olejków eterycznych, płonęły z trzaskiem i pachniały. (Ten wspaniały ogień jemu zawdzięczałam.)
Mój ukochany stary żółw! Jego stara głowa na pomarszczonej szyi przypominała mi tego żółwia, co pod czterema słoniami podtrzymuje świat. Interesował się Nagami, wężami które strzegą podziemnych skarbów.
Zaraz po przyjeździe starsze panie mi szepnęły, że jest osobą bardzo uduchowioną i że w jego pobliżu medytacja idzie lepiej. Osoba skromna, cicha  i święta (jak teraz zauważam). Był inwalidą, kulał na obie nogi, pod koniec życia doglądanie olbrzymiego terenu go męczyło. Już po moim odjeździe (długa nieobecność) zrobił te 3 (prawie cztery) lata odosobnienia i został nadjorpą (grzecznościowo: lamą). Odtąd miał prawo do szat buddyjskich. Gdy wpadłam 2 lata temu, prowadził medytację wieczorną.

Teraz nie żyje. Mamô mnie zawiadomiła.  Zaskoczenie, tkliwe wspomnienia – ale smutku nie było? Na jego poziomie duchowym już się nie "umiera" ale się "opuszcza ciało". Z pewnym détachement czy jest się w nim, czy poza. Jest moim przyjacielem, to ważne i miłe. W tej chwili jego pobyt w tym ciele się zakończył. Dlatego, po słowach zaskoczenia, zamiast jakiegoś "łączymy się w nieutulonym smutku" (smutku nie było!) wyraziłam dla Jacquesa życzenia "szczęśliwej podróży" i pewność, że w bardo sobie doskonale poradzi.