- W niedzielę pojedziemy do Xaviera, będą urodziny Manon – zapowiada mi
Gérard.
- Co? Jak to, w tę niedzielę?
Myślałam że za tydzień. Jak ja
wyglądam? Muszę do fryzjera! I nie mamy
prezentów, ta skrzynka na skarb piratów, co chciałam jej ofiarować w zeszłym
roku, nadal jest niewykończona...
- Ofiarujesz ją za rok lub na jej zamążpójście. Najprościej jest dać
pieniądze (20 €) w kopercie.
Gérard nie widzi problemu. "Skrzynkę na skarb piratów" kupiłam za
1 € na jakiejś braderii. Miniaturka,
ale drewniana, solidna, z wypukłym wieczkiem. W środku wyłożona czerwonym
aksamitem. Miała tylko urwany skobelek. Dokupiłam w Castoramie podobny,
znalazłam miniaturową kłódeczkę –
trzeba tylko zmontować do kupy i powerniksować. Gérard nawet się zabrał za to w
zeszłym roku, ale zabrakło małych śrubek czy też były za krótkie. Odłożył na
szafę, gdzie do dzisiaj leży i się kurzy.
Wobec tego zamówiłam dziecku we Fnaku komplet Harry Pottera w ozdobnym
kartonie i u Chińczyka znalazłam za 3 € przeźroczysty niewielki sześcianik z
pleksi z wypunktowanym w środku króliczkiem. Urodziny były udane, ale na
miejscu się okazało, że Manon ma dopiero 8 lat a nie 9 jak myślałam. Czytać co
prawda już umie, ale 7 grubych tomów bez obrazków to jeszcze nie dla niej.
W tym roku chciałabym ofiarować jej kalejdoskop.
Nazajutrz obudziłam się energiczna i w świetnej formie. Zadzwoniłam do
mojego fryzjera i dostałam RDV tego samego dnia (bo kryzys, pustawo u niego
teraz, a dawniej się parę dni czekało) w dogodnym wczesnym popołudniu. Jest
wielu innych, ale z Daną tak mamy, że tylko od tego jedynego własnego fryzjera
wychodzimy zadowolone.
Po fryzjerze, zadowolona z siebie i ze świata, mam czas, pogoda sprzyja,
nie muszę się spieszyć, więc że dawno nie byłam w Paryżu, wybrałam przejazd
autobusem. Jedzie to wolniej, ale przynajmniej trochę pooglądam. Niestety,
autobus zaczął grzęznąć w korkach, znudziło mi się to i na Concorde przesiadłam
się do metra. Świtało mi, że kilka lat temu w Halach za Fnakiem oglądałam
ciekawy sklep, ni to nauka, ni to jakieś naukowe zabawki. Pewnie nie splajtował
i nadal istnieje.
W Halach akurat remontowali wejście do metra. Tłum tam walił zawsze jak
w sezonie na deptaku w Sopocie, ale teraz podwójnie! Jak tu się
zorientować? Gdzie jest plan Hal, gdzie jakaś informacja?
I, o
dziwo, mam przed nosem stoisko, parę uśmiechniętych osób, nawet nie ma tłoku.
Dostaję kartonik z planem Hal, wszystkie piętra, ponumerowany, różne kolory.
Znajduję
mój sklep. Nadal istnieje. Nazywa się "Nature & Decouverte" . Niestety, kalejdoskopów nie mają. No trudno. Ale że sklep ciekawy, oglądam co proponują.
- Co to jest w tym małym przeźroczystym sześcianie?
- To żyroskop.
- Biorę! (10 euro)
Mówię młodziutkiej ekspedientce, że szukam prezentu dla dziewczynki.
(Młodziutkiej – musiałam się nieźle postarzeć, skoro wszyscy w koło
wydają mi się młodzi. Wewnątrz, dla siebie, w środku – tego nie zauważamy. Dla
siebie jesteśmy zawsze tacy sami. Choć od pewnego czasu nie lubimy luster.
Tylko to inni, co nas obsługują, stają się coraz młodsi: młodsza ekspedientka,
listonosz i kelner. Młodszy będzie lekarz i pielęgniarka, a gdy zabraknie
rówieśników, i nam przyjdzie pora się wynosić. "Już biorą z naszych
półek" – mówi Władek.)
Ta mi pokazuje kolorowe pudełka, a w nich co? Skubidu – kilka kolorowych
żyłek do splatania?
- Jak byłam mała, to za tym przepadałam.
Owszem, był rok, gdy tym bawiły się dzieci na campingu. Alet te żyłki
kupowało się za parę groszy na straganie. Dlaczego mam płacić za ozdobne
pudełko?
Ale co to mam za plecami w skrzyni na środku sklepu? Jeden egzemplarz
wyjęty, reszta w plastiku. Rączka, dwa metalowe równoległe kółka, przeźroczysty
bączek. Ekspedientka demonstruje. Bączek przywiera do obręczy jak
namagnesowany. Trzeba go rozkręcić, a wtedy zaczyna świecić wszystkimi
kolorami. Wyższa szkoła jazdy to go puścić na podłogę, gdzie świeci i wiruje
nadal.
- Wspaniałe! Też to poproszę (15 euro), tylko czy mogę dostać ten
demonstrowany egzemplarz już otwarty z niebieską rączką a nie fioletową?
- Sprawdzę, czy jeszcze mamy w magazynie niebieskie
.
- A ja zobaczę, co jest jeszcze w sklepie.
Jest! Cudo! Wyciągam z półki. Najpiękniejsza książka problemów
matematycznych, od Pitagorasa do 57ego wymiaru. Każdy przystępnie streszczony i
obok zilustrowany. Autor:
Clifford A. Pickover – Le beau livre des Maths.
To cudo to dla mnie. Ale chcą 30 euro... Obok jest Fnac, największa
francuska księgarnia, dają zniżkę, tam tę książkę taniej znajdę.
Płacę w
kasie żyroskop i świecącą zabaweczkę. Dostaję ozdobną torbę, prospekty,
perfumowaną konwalią wstążeczkę. Wpadam
do Fnaca, nie znajduję, więc wracam. Wiem z
doświadczenia, że jeśli coś mi się aż tak podoba, to lepiej kupić od razu, bo
będę nawet latami żałować.
Ekspedientka mnie poznaje.
- Wróciła pani?
- Po książkę.
Wyciągam z półki i do kasy. Znowu ozdobna torba, propekt,
wstążeczka. I mam cudną książkę. Grubą
na 500 stron, w sztywnej okładce, zawiera 250 problemów matematycznych a
wspaniałe obrazki robią z niej najpiękniejszy album.
Powinnam ją ofiarować Manon? Takie cudo powinno być w domu i dziecko do
niej czasem zajrzeć. Ja miałam atlas Romera, Wielką Przyrodę Ilustrowaną,
atlasy roślin i ptaków, książki medyczne rodziców...
A dzisiejsze dzieci wcale nie czytają. Jej rodzice też nie. W końcu ma
rodziców, to mogą jej kupić. Ale w tym
domu, jeżeli ktoś coś czyta, to najwyżej komiks. Widocznie nie wszyscy muszą być intelektualistami.
Teraz, gdy załatwiłam niezbędne, mogę spokojnie pozwiedzać. Gdzie były te
dziwne galerie? A przy nich wpadam na sklepik, ciasny, że ledwo można się
przecisnąć. Ale zapchany najciekawszymi zabawkami. Prowadzi go wytatuowany chłopiec z kitką.
- Czy dostanę kalejdoskop?
- Proszę, do wyboru.
Oglądam. jest nawet kilka modeli, nawet ten, co dostałam kiedyś od siostry
w Szwajcarii, za skomplikowany. Ale
niechlujnie wykończone, kolory też już nie te. Zamiast kolorowych szkiełek
okruchy plastiku... Wybieram najbardziej znośny, a krótszy od mojej dłoni.
Takiego cuda, jak miałam w dzieciństwie, to już nie ma.
Przy kasie żyroskopy, nieco droższe (sklep jest detaliczny) i bez
plastikowego pudełeczka. Zwiedzam resztę. Kostki Rubika i drewniane
układanki-łamigłówki. Metalowe niklowane części, które trudno rozłączyć. (We
Fnaku widziałam taniej, w pudle trzy różne za 10 euro, nawet się zastanawiałam,
czy się nadadzą na prezent dla Xaviera. Bo jest dumny ze swego marynarskiego
węzła... )
Ale co to? Pod koniec, w pudełku, napis
Levitron. Lewitacja made in China. Na
okładce kulka unosi się w powietrzu. W objaśnieniach: magnesy neodymowe, bez
elektryczności. Cena: 70 euro.
Wychodzę pod wrażeniem. Drogie, ale. Chciałabym zobaczyć, jak to działa. Na
prezent świąteczny dla Xaviera chyba kupię...
W domu sprawdzam w internecie. Jest! Na http://www.youtube.com/watch?v=VulGx38nSg8&feature=player_detailpage maleńki globus kręci się w powietrzu. Link odsyła do www.grand-illusions.com , gdzie wysyłkowo sprzedają więcej ciekawych zabawek.
hahahaaa powiadasz Halle:) no pamietam ale nie wiem czy ty sobie przypomnisz - sliczny sklep HABITAT i w nim cudne piramidy ze szklanych pucharkow , ze co? ze okulary? pamietam jak to zahaczylas i lawinowo pociagnelas - cudny to byl widok!!!!! pol sklepu zdemolowalas z hukiem tlukacego sie szkla
OdpowiedzUsuńA Nature & decouverte to sklep scjentologow - fakt ze maja cudenka