wtorek, 28 maja 2013

Skrzynka na hotmailu. Wkurw.

Byłam na tym hotmail.com od lat i nie narzekałam. Ale teraz? Przeszli czy połączyli się z Outlookiem Microsoft i teraz jest w ogóle nieużyteczna. Przepadły kontakty!  Nie wiadomo, jak się wylogować!  Tekst jest automatycznie tłumaczony na polski, fr, angielski (lub odwrotnie) – ciężko zrozumieć o co chodzi, wszystko jakieś niegramatyczne.  Mogę podobno wysyłać wiadomości we wszystkich kolorach, różnymi czcionkami,z podobizną swojej fotki  – ale na co mi to?! Wystarczą mi funkcje podstawowe, ale te – niech będą!
Najpierw mi bloga na blog.pl zniszczono, odarto z szaty graficznej i linków – przepadli wirtualni znajomi, interesujące mnie pozycje: tematy i ludzie. Rozerwano tworzoną od lat blogosferę przyjaciół – każdy się nagle znalazł osamotniony jak na pustyni. I ja wielu wspaniałych ludzi wtedy z oczu straciłam.
Przedtem podobnie zepsuto mi gg, co było kiedyś dobrym komunikatorem na Polskę. Przyszła tam chyba nowa ekipa, dodała obrazeczki, ozdóbki i duperelki, ale najważniejsze – archiwum rozmów – zostało usunięte!
Chyba później czasowo nadeszła nadeszła ta Vista, co też niepotrzebnymi dekoracjami obciążyła komputery – trzeba było do niej cały sprzęt wymieniać, choć nic merytorycznego do poprzednich wersji nie dodali.  A za to, pamiętam, spierdolili sapera! Gra była logiczna, od pierwszego DOS 3.1 taka sama: szary prostokąt na którym logicznie wnioskując, znajduje się miny. Jedynym ruchomym elementem na górze była maleńka ikonka słońca, które komentowało mój każdy ruch, cieszyło się z wygranej i współczuło, gdy padłam. Teraz wycieniowano kratki (w kolorkach dowolnych), dodano efekty dźwiękowe, rozmaite wybuchy, pożary – ale słoneczka już nie ma.
Czy nowe ekipy pracujących tam informatyków pracują dla głupich dzieci czy debili? Czy nas biorą za debili? Czy takie jest zapotrzebowanie nowego pokolenia?

No a teraz podobnie mi przerobiono skrzynkę.  Trudno, będę musiała się wynieść od nich.  Na szczęście udało mi się założyć identyczną na wp.pl. Teraz jestem nina_koral@wp.pl  Kontakty ściągnę ręcznie, zawiadomię znajomych  - a tamta? A niech się tam zasypuje spamem...


poniedziałek, 20 maja 2013

Niczego nie UMIEM


Po linkach znajduję, że Hipparchos z Nikei (ok. 190 p.n.e. - 120 p.n.e.) m.in.
zmierzył odległość Ziemi od Księżyca.  (Tak dawno? Historii nauki ludzkiej też nie znam.) OK, bardzo ładnie, ale JAK do tego doszedł?  Jak pisze Kepler, ważne nie tylko, co ludzie wiedzą, ale i JAK do tego doszli.
Jak się mierzy odległość Ziemi od Księżyca? 
Na  http://www.swiatnauki.pl/8,477.html odpowiada prof. dr hab. Michał Różyczka z Centrum Astronomicznego im. Mikołaja Kopernika PAN, redaktor Świata Nauki:
"Wyniki 40-letnich pomiarów pozwoliły precyzyjnie określić parametry orbity Srebrnego Globu. Dzięki temu prześledzono tor jego ruchu w ciągu ostatnich 3400 lat, co umożliwiło dokładne datowanie zaćmień opisanych w dokumentach i przekazach historycznych. Stwierdzono też m.in., że od lądowania Apolla 11 Księżyc oddalał się od Ziemi w tempie 38 mm na rok, zaś stała grawitacji Newtona zmieniła się w tym czasie co najwyżej o 10–11 swojej wartości."
No no... Znajduję dalej, że to oddalanie się Księżyca jest spowodowane pływami.
"Przesunięcie deformacji Ziemi względem Księżyca „przyspiesza” ruch Księżyca, a spowalnia ruch obrotowy Ziemi, w związku z czym doba ziemska wydłuża się w ciągu stulecia o 2 tysięczne sekundy[53] (jest to główna przyczyna wydłużania się doby). Wzrost momentu pędu ruchu orbitalnego Księżyca sprawia, że rośnie promień jego orbity o 3,8 cm na rok[54] (jednocześnie prędkość nieznacznie maleje). Zjawisko to będzie trwało dopóki na Ziemi będą pływy lub obrót Ziemi nie zsynchronizuje się z obiegiem Ziemi przez Księżyc."

Uhum. I wtedy Księżyc będzie miał orbitę stacjonarną, przypływy morskie ustaną a będzie pod nim stałe wybrzuszenie. (Jeszcze nieprędko.)

Czytałam u  Denisa Saurata w jego "Atlantydzie" że już kiedyś tak było. Stały księżyc utrzymywał pod sobą wybrzuszone wody, stąd 800 km wybrzuszonych podobnym łukiem morskich skamielin na szczytach Andów, dziś na wysokości 3 000 m, Tiahuanaco było portem morskim, woda w jeziorze Titicaca pozostała słona. Był nisko, w odległości jakichś 5-6 średnic ziemskich a nie 30 jak dzisiaj. Wywierał wpływ na przyciąganie ziemskie, siły ciężkości nie były takie silne, stąd Ziemię zamieszkiwały olbrzymie dinozaury, gigantyczne rośliny, owady i ludzie. Tiahuanaco i inne piramidy (wszystkie wokół tego wybrzuszenia światowego oceanu) wznieśli giganci, mądrzy, długowieczni i mający po kilka metrów.
Znali astronomię. Śledzili z niepokojem położenie księżyca i innych planet. Wiedzieli, że to musi runąć. A gdy w końcu nadeszła przewidywana katastrofa kosmiczna, zakłóciło to nawet ruch Ziemi, zmieniło czas obiegu i orbitę.  Na ziemi morze zajęło swą aktualną pozycję, przedtem olbrzymie fale zatapiały wszystko.  Potop światowy i koniec ówczesnej cywilizacji. Port morski Tiahuanaco znalazł się na szczycie Andów. Powietrze na tej wysokości nie nadawało się do życia. Niżej było odsłonięte dno morskie, też lata upłyną, zanim tam pożywienie wyrośnie.  Także zmieniona siła ciężkości sprzyjała lepiej "małym ludziom",  choć rozwojem niewiele różnili się od małp. Przeprowadzono na nich operacje genetyczne?

To oglądałam na YT z miesiąc temu. Noe też był "urodzony z dziewicy", bez mężczyzny. Ojciec był w podróży. A matka, zdziwiona że w ciąży, pytała o to swych przodków: Matuzalema i Henocha. Podobno jest o tym gdzieś w Biblii. Sztuczne zapłodnienie? A potop miał usunąć poprzednią wersję człowieka, z błędami?

Historie alternatywne. Jeżeli nie prawdziwe, to przynajmniej dobrze opowiedziane.

No dobrze, ale jak się mierzy odległość Ziemi od Księżyca?  

niedziela, 19 maja 2013

Astrolog


To szkic do pierwszej wersji portretu astrologa – z pewnością i jego podobnizna była na obrazkach, znajdowanych w czekoladkach, co kolekcjonowały dzieci w Hogwarcie.  

Urodził się 27 grudnia (po Świętach) jako siedmiomiesięczny chorowity wcześniak.  W dodatku mając trzy latka zapadł na ospę (co wtedy zabijała co piątą zarażoną osobę) a jemu uszkodziła wzrok. Twarzy nie oszpeciła zbytnio, lecz ręce pozostały nieco bezwładne. Cudem przeżył. Ojciec był najemnym żołnierzem, stale nieobecny. Dziećmi (miał trójkę młodszego rodzeństwa: siostrę i dwóch braci, najmłodszy z epilepsją) zajmowała się matka i rodzina matki. Lecz ciotka, co osieroconą matkę wychowała, została spalona na stosie oskarżona o czary. Jaki to miało wpływ na resztę rodziny, co przeniesiono w pamięci?
Coś mi się nie zgadza z datami?  On się urodził w --71, a w --74 jego wraz z najmłodszym braciszkiem Henrykiem pozostawiono u dziadków. Matka na 2 lata przepadła? Wyruszyła na poszukiwania ojca?
Jakże to tak? "Co rok to prorok" bo w międzyczasie urodziła i resztę rodzeństwa? A połóg, powrót do sił, opieka nad niemowlęciem? Co to była za kobieta niezłomna? Wg jego wspomnień: posępna, chuda i kłótliwa. Z pewnością także: doświadczona losem, cyniczna, samodzielna i własnowolna.
Czy rodzina była zasobna?
Ojciec matki był burmistrzem. Kiedy umarł? Chyba wcześnie, skoro osieroconą matkę wychowała ciotka, potem spalona za czary. Lecz żył jeszcze, gdy mu dzieci podrzucono. To co tam było z tą ciotką? Nie mógł jej wybronić?
Sama matka związała się z najemnym żołnierzem, co potem próbował prowadzić gospodę. Duch niespokojny, stracił resztę majątku, w końcu porzucił rodzinę.
Kojarzy mi się z polskimi pretensjami. "Miniona świetność rodziny". Kiedyś było lepiej, lecz majątek (we wspomnieniach powiększany) przegrano w karty, odebrano, rozparcelowano (niepotrzebne skreślić) i zostały paniusie z pretensjami. Widziałam na emigracji nieraz. I zamiast się cieszyć tym co jest, to nieustanne pretensje do losu cz do wszystkich.
Może i tam tak było? Dla dzieci niedobrze. To atmosfera rodzin, których świetność już przeminęła.

Po powrocie rodziców przeprowadzają się do większego miasta i chłopczyk idzie do szkoły (łacińskiej).  Ma 6 lat. Skończył swoje trzy pierwsze przygotowawcze lata dopiero mając 12. Miał przerwę : od 9-tego do 11-tego roku pracował w rolnictwie. Pomagał przy żniwach? Pasł krowy? Pomagał w gospodzie? Zdaje się, że w jego czasach nie istniało pojęcie dzieciństwa, młodzieży, wolnego czasu...
Zresztą widziałam w Maroku jak w zaprzyjaźnionych zasobnych arabskich rodzinach nawet małe dziewczynki są cały czas zajęte: przynoszeniem wody czy opału, zamiataniem tarasów, gotowaniem, opieką nad młodszym rodzeństwem. Gdy po dojrzewaniu zostanie wydana za mąż, potrafi odpowiedzialnie utrzymać swoją rodzinę.
Pewnie sytuacja ekonomiczna rodziny się pogorszyła.
Szkołę przygotowawczą skończył w –83. Po roku kontynuuje naukę w seminarium (kraj i jego rodzina były protestanckie). W –89 wstępuje na uniwersytet.  Studiuje tam etykę, dialektykę, retorykę, grecki i hebrajski (łacinę – wspólny europejski język wykształconych znał od dziecka), następnie teologię i nauki  humanistyczne. W –91 otrzymał tytuł magistra lecz studiuje dalej.
Jego profesor matematyki (astronom Michael Maestlin) zaznajamia go z systemem heliocentrycznym Kopernika, które to informacje zachowywał dla najlepszych studentów. Reszta musiała się zadowolić aktualnie powszechnym systemem geocentrycznym Ptolemeusza. Młody człowiek zachwycony zostaje zagorzałym kopernikaninem i przyjacielem swego profesora.
Przygotowuje się do kariery duchownej luterańskiego pastora. Lecz zwalnia się miejsce nauczyciela matematyki w Grazu (odległego o jakieś 700 km, jak wtedy podróżowano?) i młody człowiek przyjmuje propozycję. Rzuca teologię i przez 6 lat uczy matematyki. A że studentów miał niewielu, dorzucono mu wykłady z Wergiliusza 

sobota, 18 maja 2013

Barycentrum (Nieznane słowa.)


Nieznane słowo. Dopiero wczoraj usłyszałam (czy: przeczytałam) jego znaczenie.Dla pewności musiałam zajrzeć aż do Wikipedii, choć ruchomy obrazek Robaksa na blogu Arkadiusza Jadczyka  ( http://arkadiusz.jadczyk.salon24.pl/507927,bladzac-po-okregu ) wyjaśniał od razu wszystko.  (Też nadal nie umiem wklejać ruchomych obrazków a nawet zwykłych – to po prostu z lenistwa, powinnam wpaść w kompleksy.)
Barycentrum – środek ciężkości dwóch mas krążących wokół siebie. Po trajektorii wokół Słońca nie krąży środek Ziemi, lecz barycentrum układu Ziemia-Księżyc. A niedawno mi przypomniano, że planety okrążają słońce nie po okręgach, lecz po elipsach, na których ich prędkość obiegu jest zmienna, tylko pole w jednostce czasu jest stałe.
A masy planet i ich wzajemne ustawienie wpływają trochę też na ruch w przestrzeni naszego słońca – i w googlach mogę obejrzeć na schemacie jak samo słońce zmieniało nieco swoje położenie wokół swej trajektorii wokół centrum galaktyki w latach 1945-1995... 
Obroty sfer niebieskich są szalenie skomplikowane.
A jeszcze orbita Plutona jest nie wiadomo dlaczego nachylona pod kątem 17° w stosunku do reszty, i zbyt wąska, nieraz przecina orbitę Neptuna i w ogóle to nie jest 1 Pluton, ale 5 planetoidek wokół wspólnego środka masy... I są różne terorie na temat perturbacji orbity Merkurego. 
A na temat obliczeń trajektorii lotów, algorytmów i metod, to po pierwszych pracach teoretycznych – niewiele więcej w necie znajdę. Praktyczna wiedza o wystrzeliwaniu sputników, sond kosmicznych – by właściwie nabierały odpowiedniego kierunku i przyspieszenia w pobliżu jakiejś masy (astronawigacja), rakiet balistycznych – podobno jest tajna czy dostępna jedynie NASA (to z innych rozmów fizyków).

Uczę się całe życie. I wszystko jest ciekawe. Nowe słowa i nowa informacja na ich temat.
Ale widzę, że słowo "barycentrum" pojawia się we francuskim  programie liceum czy na I roku studiów – więc tu była luka w moim wykształceniu.
Poprzednio takim nowo poznanym słowem było "aporia". Słowa tego często używał śp. Stanisław Heller  a stosował Platon w swoich argumentacjach. Znaczenie i zastosowanie najlepiej wyjaśnił mi kongolańczyk z doktoratem prawa na Sorbonie i zupełnie nieprawdopodobnym nazwisku (może odnajdę linka). Chodzi o takie naprowadzenie adwersarza właściwymi pytaniami, by sam zmienił zdanie – bo tylko wtedy zostanie naprawdę przekonany.
A jeszcze wcześniej chodziło o "drala", słowo tybetańskie, co nie ma w językach europejskich odpowiednika...  Prywatie sobie tłumaczę "siła psychiczna potrzebna do spełniania się życzeń". 

środa, 15 maja 2013

Aktualności. Tulipany.


Już zmieniają dekorację na głównej alei. Tam pośrodku czteropasmowej ulicy są pięknie utrzymane trawniki a pośrodku grzęda z mnóstwem kolorowych tulipanów. Jeszcze nie przekwitły do końca a już je przekopali i za parę dni posadzą nowe kwiatki.
Nie wytrzymałam. Wprowadziłam psa na ten trawnik i schylam się po zapomniane cebulki. Instynkt zbieracki. Przecież mam już, nawet nadwyżkę cebulek tulipanów, frezji i gladioli dałam Marcie na wyjazd do Polski.  Pojadą w końcu czerwca po maturze Labana. A od niej w tygodniu dostanę te już kiełkujące, co muszą być wysadzone zaraz.
No ale gdybym nie wyzbierała, to by przepadły. A tak dam im jeszcze szansę. I za rok mi zakwitną przepięknie. Wspaniałe były te czerwone z żółtym.
15/5/2013

Sprawy dziwne i niewyjaśnione


Jak można rano wyprowadzić psa, załadować samochód, wrócić po mnie, gdy jeszcze śpię (a więc otworzyć drzwi własnym kluczem!), przebrać się, zmienić spodnie, zabrać bagaże, zatrzasnąć drzwi za sobą – i klucze przepadły.  Nie do odnalezienia, a miejsca przecież niewiele. Szczęście, że miałam przy sobie własną parę.
Klucze nie problem, się dorobi. Ale badge (brzęczyk) do otwierania drzwi – z tym gorzej. Przydzielali po 2 na mieszkanie. Bez niego należy czekać aż ktoś będzie przechodził i otworzy. W dzień nie problem, blok ogromny, 15-piętrowy. Ale Gérard wyprowadza psa przed świtem a ja o północy, wtedy gorzej.
Także kukurydza. Specjalnie przed wyjazdem poleciałam po nią do Araba, kupiłam kilo w całości (jak na popcorn, 1,80 euro), zapakowałam w osobną torbę razem z próbkami innych nasion do zasiania (pois chiche = cieciorka, soczewica, fistaszki, anyż) a wszystkie widziałam że w naszym klimacie urosną. W Parku Bossuet przy dawnym pałacu biskupim przy katedrze są najpiękniej utrzymane trawniki a wzdłuż otaczającej go ścieżki jest wirydaż – kolekcje jadalnych i leczniczych roślin, coś jak maleńki ogród botaniczny. U siebie też to chcę.
Inne nasiona dotarły, a kukurydzy nie ma. Dziwne: dość ciężki w ręku kilogramowy plastikowy worek, jak można zgubić coś takiego? (Chyba to potrafi tylko Gérard.)

Inna dziwna rzecz zdarzyła się w zeszłym roku. Jesteśmy na terenie, niebo bez chmurki. Siedzę na werandzie (papieros i kawka), cisza, spokój, odludzie. Widok na nasłonecznione łagodne południowe zbocze, po lewej słoneczniki, na wprost (50 m) młody sad Gérarda: 3 rzędy młodych drzewek owocowych w odległości 10 m od siebie – i nagle na jedno z drzewek spadł niewidoczny tajfun: zakręcił, zatrząsł, z drzewka z szumem  posypały się liście. Sąsiednie stały spokojnie. Po chwili to coś przeszło na sąsiednie drzewko, a potem przez ścieżkę na sąsiednią łąkę. Lecz tam, mimo wysokiej na metr trawy, po kieszonkowym tajfunie ani śladu.
Widocznie możliwe, choć pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. 

poniedziałek, 13 maja 2013

Samochód w prezencie


Wróciliśmy. Po 4 dniach w terenie. Udało mi się przeżyć.
Wyjechaliśmy przed świtem. Z załadowaną przyczepą. Na szczęście umiem spać w samochodzie. Gdy otworzyłam oczy, samochód już zjechał z asfaltu na naszą wiejską drogę. 
Lecz co to? Ostatnie 100 metrów – droga zasypana. Na środku ktoś złośliwie wysypał stertę obornika. Nie przejedziemy.
Gérard się wścieka.
- Już raz tak zrobił zeszłej jesieni. (Ja w jesienne szarugi już tu nie jeździłam, ale słyszałam, bo mi Gérard relacjonował z oburzeniem. ) Tylko że był sezon polowań na bażanty, myśliwi zwalili mu ten obornik na bok, na jego pole.
- Ale co teraz?
- Trudno. Weź co najpotrzebniejsze i idziemy pieszo. Samochód tu zostanie a po przyczepę podjadę traktorem.
- Moje papierosy! Cały mój worek. Na ramię, ciężki, bo wsadziłam książki.
Droga przez las, leje. W lesie trochę mniej, ale moje letnie pantofelki od razu przemoczone. Gérard z psem biegną przodem, ja za nimi z trudem się wlokę. Nigdy nie byłam dobra w biegach w terenie, pod górkę i z obciążeniem.
Ale najpierw Gérard rozpalił w piecyku, który pali wspaniale, nagrzewa natychmiast – i nawet się nie zaziębiłam. Chodzę tam wszędzie boso po rosie i deszczu i nawet nie dostanę kataru.
Po deszczu zrobiło się ładnie i ciepło. Oglądam co kwitnie: jabłonie w Gérarda sadzie, moje tulipany (z odzysku, zbierane porzucone cebulki po sprzątnięciu klombów). Mam 10 kolorów, każdy inny, tylko Pepetka zaraz dwóm odłamała głowy. Jeden ciemny fiolet (nieciekawy) ale ten pierwszy! Z zewnątrz różowy z żółtym, a w środku zółty przechodzący w jasny łososiowy. Jeden z najciekawszych. A płatki solidne jak z grubego plastiku. Nic to, jest drugi w tym samym kolorze pod płotem. A za rok cebulka się wzmocni i zakwitnie jeszcze okazalej. Przed moim krzesłem kwitnie bardzo mignon różowy, a biały przy irysach co najmniej ma magistra. Arcydzięgiel ma 4 solidne liście i radzi sobie dzielnie w tym roku bez podlewania, żywokost chyba jeden przeżył. Zresztą rośnie tu u nas nad kanałem, oba, i kwiaty żółte i niebieskie widziałam. Mogę wziąć znowu po odnóżce.

A może mi się znudziły już te kolekcje?
Dobrze jest jak jest, przyroda poradzi sobie beze mnie.
Palma Xaviera zamarzła, takoż eukaliptus. I figowiec po matce Gérarda nie przeżył. Wszystko gatunki napływowe. I mi coś wyżarło to ogromne sedum meksykańskie, choć obok jubarbe ma się dobrze. Tylko bambus jeszcze wegetuje, choć wiatr go połamał.
Konwalii nie znalazłam, za to na grobie Pepetki kwitnie pieczęć Salomona. Słabo, roślina drobna i wiotka, ale przeżyła.
Ostatni egzemplarz naszego storczyka ( Plantathera chlorantha) znalazłam na ścieżce pod płotem. Wystrzygłam trawę wokół, obok położyłam duży kamień... Każdy by się domyślił, że tu należy uważać, że tu coś ciekawego rośnie. Tylko nie Gérard. Kamień odrzucił, przejechał kosiarką za traktorem i storczykowi ściął głowę. Na sąsiedniej łące jest ich pełno, nasze nie przeżyły 10-letnich orek. Na polu w tej chwili wschodzi tylko rzepak, osty i jeżyny.
Za to w lesie pod nami rośnie inny storczyk. Podobny, choć kwiaty zielone i drobne, mniej efektowny. Liście ma prawie owalne.  I mały houx ma czerwone jagódki. Zjadłam jedną, też w kształcie jaja. Owoc dzikiej róży jest wyciągnięty, ten – przypłaszczony do owala. W środku odrobinka miąższu i 2 jasne pestki bardzo twarde.
Owoc pieczęci Salomona jest czarny i trujący.
Nazajutrz miałam  urodziny. I w urodziny umyłam bez słowa skargi olbrzymią miskę brudnych naczyń pozostałych z poprzedniego pobytu, stojących w brudnej wodzie. Fuj! Wody tu dużo, zimnej deszczówki i gorącej, ale nie mam tu wody bieżącej! Poradziłam sobie, ale najpierw musiałam umyć wszystkie miski na kolejne płukania. Czasem mam wrażenie, że czego tu dotknę to się przykleję. A Gérard chyba nawet nie zauważa.
A gdy się poskarżyłam sąsiadce, usłyszałam, że ona także zmywa na dworze. I uważa to za zupełnie normalne. I woli tak, bo ma ładny widok. Widocznie taki już jest los kobiet.
Tzn nie tu, ale u siebie w rzeszowskim, gdzie 2 lata temu kupili chałupę i gruntu coś z hektar i z lasem. Nam dojazd zajmuje trzy godziny, im chyba ze dwa dni. I jeszcze psy! W tej chwili już mają cztery.
No więc pozmywałam. Sprzątnęłam po sobie. Pojechaliśmy na zakupy. Dostałam barquette niebieskich lobelii, czerwonej szałwi, Gérard wybrał swoje tagetes.
Rozsadzam w donice i myślę, że to nie to. Owszem, kolorowe, efektowne, ładna dekoracja do natychmiastowego użycia – wystarczy wsadzić w większą doniczkę i torfu podsypać. Ale gdzie hodowanie rośliny z nasionka, czekanie na wzejście, cieszenie się z każdego listka? Gotowe kwiatki jak gotowe jedzenie z mrożonek, brak tego osobistego podejścia.

Potem lało, potem się pokłóciliśmy w Texti i znowu dziwię się jak ja mogę z nim wytrzymać.
Pytanie dla amatorów Harry Pottera: dlaczego najlepsza uczennica Hermiona zamiast Harry Pottera upatrzyła sobie Rona? Chamowatego i ze wszystkimi wadami typowego mężczyzny?
Przed Texti jak zwykle genialne kwietne dekoracje – Eu musi mieć super ogrodników miejskich. W zeszłym roku pokazywali m.in. rabarbar chiński (widziałam go i w Rosny), teraz tulipany wysokie na pół metra i w najmocniejszej czerwieni.  Być może, gdy przekwitną, jednego wyciągnę? (Kraść nieładnie.)

Potem mnie coś straszliwie swędząco ugryzło w udo. Od siusiania w przyrodzie gdzie popadnie, bo odludzie. Pies też się drapie. Ale mam sposób z zeszłego roku: trzeba często przecierać spirytusem i przechodzi.
A w domu, w kąpieli, znalazłam chyba centymetrowego kleszcza na ramieniu. Narobiłam wrzasku i Gérard mnie ratował.
Wot przyjemności życia w przyrodzie.
A potem przyjechali Xavier z Manon i z Letycji szwagrem z nowym samochodem dla Gérarda. Peugeot 206, z 2000 roku (ma 13 lat), czyściutki, srebrny. Mi Manon wręczyła olbrzymie pudło ciasteczek i odręczny rysunek z napisem Bon Anniversaire. To chyba ja? Poznaję po okularach. I uśmiech (ruskiej babuszki) jej wyszedł. Serdecznie podziękowałam.
Wóz musi przejść kontrolę techniczną, zmianę carte grise, akumulator płaski się ładuje. Ale gdy w domu zapytałam "za ile?" Gérard zażenowany powiedział że "zero". Jakieś rozliczenia Xaviera ze szwagrem, pożyczone pieniądze, szwagier już ma inny...
Lecz przecież Xavier mógł po prostu sprzedać a nie ojcu taki prezent robić. Dobry syn? Szef rodziny, co pomaga wszystkim wokół?
- A ten srebrny angielski Rover, co Xavier zostawił 2 lata temu na terenie czy odsprzedał za 300 euro?
- Pójdzie na złom. Coś mu nawala z elektroniką.
Fakt, grzebali przy nim dzień czy dwa zeszłego roku i nie dali rady bez schematu. 
13/5/2013

wtorek, 7 maja 2013

Najpiękniejsze funkcje matematyczne


Znalazłam. Odszukałam po linkach od butelki Kleina.  Tu: http://www.mathcurve.com/ . I zapiszę sobie w galeriach żeby zapamiętać. Jest butelka Kleina, nie najładniejsza ale myszą obracana. Piękniejsze figury geometryczne, wirujące torusy tylko u Wiedźmy Margo na salonie24.pl widziałam. I u prof. Jadczyka matematyka, ale on sam opanował logiciel i wkleja wielowymiarowe funkcje Clifforda i wirtualne fraktale. 

poniedziałek, 6 maja 2013

Wszędzie robactwo


Kiedyś w Maroku na marché kupiłam swoje ulubione grejpfruty podejrzanie tanio. W domu okazało się że są robaczywe: nie tylko w białej grubej skórce ale nawet w soczystych cząstkach były jakieś białe larwy.
W naszym klimacie to niemożliwe. Z drugiej strony – grejpfruty też nie rosną. Może pryskają te co na eksport?
Pepetka w nocy się nudzi i rozgryza, co jej pod ząb wpadnie. O innych labradorach opowiadają, że nawet buty i meble, więc myśmy jeszcze dość ulgowo wyszli. Oprócz tej uszczelki okalającej okno, z którego teraz wieje, mieszkania nie ruszyła. Ale ma przy swoim legowisku drewnianą skrzynkę po owocach z zabawkami, co jej wolno. Duże kije i kawały drewna też tam są. Sama skrzynka też z tych darmowych opakowań dla klientów w Rungis. Rozłupanie jej na drzazgi zajmuje Pepetce tydzień. Rano sprzątam. Także w nocy wybebeszy zawsze kosz do śmieci.
Tylko dwie ostatnie, z ostatnich zakupów, Gerard zatrzymał w garażu. A pies się w nocy nudził. Parę dni temu porozgryzał orzechy, co trzymałam na dole stolika na warzywa w kuchni. Stare były, jeden woreczek dostałam od Dany z rok temu, drugi parę lat wcześniej od sąsiadki. Oba zbierane osobiście nie kupione – doceniam takie jedzenie. Co będzie pies moje orzechy wyżerał?
Stare były, ale jak nie zjełczałe, to gotowane w mleku przejdą. Jak dodam łyżkę kakao i kartoflankę, to mam budyń czekoladowy jak w Polsce. Bo tu budyniów nie widziałam, trzeba samemu. Więc je łupię taśmowo, jak u Dany na balkonie laskowe, w szereg miseczek i przebieram: tu rozłupane, tu już puste skorupki, tu do jedzenia.  Na końcu, gdy już na dnie zostały najmniejsze okruchy i wysypałam do przebrania na dłoń, coś mi po niej łazi! Dwa ledwo widoczne jasne półcentymetrowe maleństwa! Bo parę orzechów było z rudym proszkiem odchodów po robaczkach – te wyrzuciłam natychmiast. W Polsce też robaczywych orzechów włoskich nie widziałam – za zimno było dla owadów, co w nich pasożytują.
Jak one przeżyły tyle lat w suchym plastikowym worku? Podobno kilkanaście lat żyje w ziemi larwa chrabąszcza. A co by wyszło z tych dużych białych larw, co rzuciłam na sąsiednią łąkę? Palma Xawiera nie przeżyła zimy na dworze w Normandii, w lekkiej ziemi z piaskiem pod nią przeżyły za to duże białe larwy. Fikus po matce Gerarda też zamarzł choć był w domu. Gerard się trochę martwi choć nie okazuje. Ma nadzieję, że "non omnis moriar", że z wiosną coś wypuści.
Co z nimi teraz zrobić? Wyrzucone do kosza zginą, wyrzucone przez okno na trawnik chyba także. Mogę pohodować i zobaczyć co się wylęgnie. Do słoika wsypuję drobne skorupki i paprochy z robaczkami – i niech sobie stoją w zacisznym miejscu. Wystarczy raz na miesiąc odkręcić nakrętkę, przewietrzyć, wetknąć parę gałązek dla ewentualnych motylków czy ciem. Mogę też znaleźć na internecie co to właściwie żeruje w orzechach.

To było wczoraj.
A dzisiaj? Najpiękniejsza tatami!  Dana obszczekała, że mam psie kupy na dywanie. To nie, pies na początku brudził w łazience, gdzie łatwo sprzątnąć, ale dywan, fakt, zaczynał wyglądać jak brudna słomianka. Wobec tego został zawieziony do największej pralni, wyprany, wysuszony i odzyskał swoje ogniste barwy i znowu jest puszysty i ładny. Zwinęłam i schowałam w oczekiwaniu na lepsze czasy, bo szkoda wyrzucić, i pamiątka z Polski i prawdziwa wełna z Cepelii. Na jego miejsce Gerard mi sprawił prześliczne japońskie tatami, nie żadna podróba ale z prawdziwego bambusa, podgumowane żeby się nie ślizgały. Dwa (jasne i ciemne) o wymiarach klasycznych i dwa wąskie, tylko połowa, nadające się na materacyk plażowy. Zawsze marzyłam o takich.
Też zwinęłam, bo po psie sypało się z nich dużo ziemi. Najprościej jednak sprzątać lino jasne i gładkie a psu rzucić materac plażowy z cienkiej gąbki.
A dzis rano wygryzł mi dziury w brązowym tatami! Było mi bardzo przykro. Nie wyrzucę! Zaszyję kawałkiem brązowego materiału pod kolor. (Jak znam siebie, chyba nigdy to nie nastąpi.) Co jeszcze zniszczył? Moj ulubiony nożyk do owoców z Polski, prezent od Słońca, nadzwyczajnie praktyczny i ostry, ma całą pogryzioną rączkę. I oprawka jednego lusterka z łazienki – od Chińczyka, za parę euro, ale nadzwyczaj użyteczne do kosmetyki. Mam drugie, ale tego psu nie wolno robić, te rzeczy nie były na ziemi!
Czy z tymi tatami byłam za bogata? Przypomniała mi się przypowieść, jak joginowi ktoś podarował drugą sztukę materiału na dhoti. Bardzo się ucieszył, ale teraz muszę pilnować, żeby mi jej nie zjadły myszy. Więc sprawił sobie kota.  Kot potrzebuje mleka, więc krowę. Krową też ktoś musi się zajmować. I po paru latach jogin miał żonę, synka, stado bydła – i przestał medytować.

To nie są warunki dla dużego psa, ciasne mieszkanie w bloku. Także nie wiem, czy to są najlepsze warunki dla ludzi. Ale grunt że mieszkamy, zawsze mogło być gorzej. Za parę dni pojedziemy w teren, pies się wybiega, będzie całe dnie buszował. Ja też się opalę na świeżym powietrzu a po kilku dniach z rozkoszą odzyskam swoją łazienkę z wodą zawsze ciepłą. . 

środa, 1 maja 2013

Szafirki


Maj! Kwitną laurowiśnie (pachną jak czeremcha) i bzy fioletowe i białe przy śluzie, forsycja już przekwita, ale czerwone pigwy o kwaśnych płatkach trzymają się jeszcze. Pod japońskimi wiśniami różowo od opadłych płatków.
Zabieram Pepetkę nad kanał. Wczoraj padało, ziemia będzie miękka i mokra a chciałam nazbierać trochę muscari (szafirków) co tam dziko w trawie rosną. Zasadzę je u nas w Normandii.
O przedwiośniu nad kanałem wycięto 32 duże topole. Były plakaty: że są za duże i zagrażają bezpieczeństwu. Na ich miejsce miasto posadzi 64 drzewka (a więc podwójnie) z 16 gatunków – będzie co oglądać. Już są, po 4 z każdego, większość już spora, z pniem na 2 metry, tylko niektóre niższe. Na końcu: 4 najwspanialsze magnolie z tych co na zimę zrzucają liście (w tej chwili kwitną na biało-różowo), 4 drzewka judei, też z gałązkami pokrytymi ciemnoróżowymi pąkami i 4 japońskie wiśnie (bladoróżowe). Lecz w środku są i 4 nasze brzózki z białym pniem.
Zebrałam te szafirki, potem idziemy dalej. Ale przebiśniegów nadal nie mam, a już przekwitły! Za to u faceta, który je ma (przed Horizonem) oglądam dwa rodzaje niebieskich dzwonków, nieco hiacyntowych – też ich nie mam, a na pewno z bulw!  Przy przejściu nad kanałem też w tym roku jakieś dziwne lilie, ale te za skomplikowane, tych nie muszę. Zwiedzamy cudze ogródki, kolekcje tulipanów, irysy. Konwalie dopiero zaczynają kwitnąć – a w Paryżu to dzisiaj ich dzień.
W domu przesadzam szafirki w donicę na balkonie – w sobotę wszystko razem zostanie przewiezione. Jeden kwiatek się złamał, wsadziłam w butelkę. I – nowa niespodzianka: ślicznie pachnie!  Pierwszy raz w życiu wąchałam szafirki. 
1/5/2013