Jak można rano
wyprowadzić psa, załadować samochód, wrócić po mnie, gdy jeszcze śpię (a więc
otworzyć drzwi własnym kluczem!), przebrać się, zmienić spodnie, zabrać bagaże,
zatrzasnąć drzwi za sobą – i klucze przepadły.
Nie do odnalezienia, a miejsca przecież niewiele. Szczęście, że miałam
przy sobie własną parę.
Klucze nie problem, się dorobi. Ale
badge (brzęczyk) do otwierania drzwi – z tym gorzej. Przydzielali po 2 na
mieszkanie. Bez niego należy czekać aż ktoś będzie przechodził i otworzy. W dzień
nie problem, blok ogromny, 15-piętrowy. Ale Gérard wyprowadza psa przed świtem
a ja o północy, wtedy gorzej.
Także kukurydza. Specjalnie przed
wyjazdem poleciałam po nią do Araba, kupiłam kilo w całości (jak na popcorn,
1,80 euro), zapakowałam w osobną torbę razem z próbkami innych nasion do
zasiania (pois chiche = cieciorka, soczewica, fistaszki, anyż) a wszystkie
widziałam że w naszym klimacie urosną. W Parku Bossuet przy dawnym pałacu
biskupim przy katedrze są najpiękniej utrzymane trawniki a wzdłuż otaczającej
go ścieżki jest wirydaż – kolekcje jadalnych i leczniczych roślin, coś jak
maleńki ogród botaniczny. U siebie też to chcę.
Inne nasiona dotarły, a
kukurydzy nie ma. Dziwne: dość ciężki w ręku kilogramowy plastikowy worek, jak
można zgubić coś takiego? (Chyba to potrafi tylko Gérard.)
Inna dziwna rzecz
zdarzyła się w zeszłym roku. Jesteśmy na terenie, niebo bez chmurki. Siedzę na
werandzie (papieros i kawka), cisza, spokój, odludzie. Widok na nasłonecznione
łagodne południowe zbocze, po lewej słoneczniki, na wprost (50 m) młody sad
Gérarda: 3 rzędy młodych drzewek owocowych w odległości 10 m od siebie – i
nagle na jedno z drzewek spadł niewidoczny tajfun: zakręcił, zatrząsł, z
drzewka z szumem posypały się liście.
Sąsiednie stały spokojnie. Po chwili to coś przeszło na sąsiednie drzewko, a
potem przez ścieżkę na sąsiednią łąkę. Lecz tam, mimo wysokiej na metr trawy,
po kieszonkowym tajfunie ani śladu.
Widocznie możliwe, choć pierwszy raz w
życiu widziałam coś takiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz