poniedziałek, 15 lipca 2013
Cedryk i Vanessa
- Jak ma na imię twoja szwagierka? – pytam Xaviera. Po cichu, bo
niegrzecznie jest nie pamiętać. Gérard też sobie nie może przypomnieć, choć zna
ich dłużej ode mnie.
- Miriam.
Krzyczę przez stół:
- Dzień dobry,
Miriam! Przepraszam, że się nie przywitałam... – i wszyscy w śmiech.
- Vanessa – poprawia mnie Letycja. Xavier mnie nabrał. Wyszłam na starą sklerotyczkę. Trzeba zapisywać, skoro
się nie pamięta. Vanessa i Cedryk, synek Brajan (rok młodszy od Manon) i jeszcze
niemowlę, dziewczynka, starsza niż Lylo.
- Mówiłam, że trzeba przewidzieć
więcej miejsca na parkingi. Rodzina szybko ci się powiększa. Dziś pytano, dlaczego nie masz
piaskownicy.
Bo znowu było u
nas barbecue. Xavier z Gérardem błyskawicznie rozstawili tonelle. Śrubki gdzieś
przepadły – chociaż, skoro to ja w zeszłym roku pakowałam, musiałam je złożyć w
plastikowym woreczku i podkleić obok, dziwne. (To Gérard gubi wszystko.) Kupią
nowe, na razie użyli skocza, który potem uratowałam z łapek któregoś dziecka.
Tonelle zostanie
przed domkiem, tylko trochę przesunięta. Ocieniła dwa stoły – lekka, ładna i
praktyczna. Mogę ją obwiesić czy
obstawić kwiatami w doniczkach. Xavier ją nam zostawił w zeszłym roku po
sezonie.
Także
"nocnik" samochodu. Z Gérarda nadal coś kapie (płyn z amortyzatorów?
hamulcowy?). Gérard mówi, że niegroźne. Niemniej jeździ z nocnikiem – lśniącą
od smaru płaską miską, co wsuwa pod samochód na parkingu. Teraz zaparkował na
drodze, zostawił miejsce dla gości, a miskę oczywiście ciepnął byle gdzie przy
wejściu. Podniosłam krzyk, gdy ledwo ucząca się chodzić Lylo znalazła się o
krok od smaru. Przecież by dziecka nie
doczyścili!
Xavier spokojnie
umieścił ją na górze, na baku z wodą, gdzie w słońcu kiełkują nasiona ogórków
Gérarda. A Gérard, zajęty tokowaniem –
nawet nie zauważył! Potem mnie
pytał, czy nie wiem, gdzie ta miska.
Gérard rozpalił barbecue, po
czym się okazało, że i myśmy nie kupili tych skrzydełek czy udek kurzych (bo wczoraj się skrzywiłam, że tego nie
ruszę) i Xavier zapomniał zabrać kotletów wieprzowych. Tak, że węgiel drzewny
wypalił się na próżno, czego nikt chyba nawet nie zauważył. Było tak gorąco, że
zimny bufet wystarczył. Różne szynki, pasztety, skrojony wędzony boczek, czipsy
i oliwki. Cedrykowi smakowały moje pomidory z bazylią i mozarellą. Dzieci
dostały miniaturowe (100 ml) puszki coka-coli.
Néo – okrągła blond główka, za
miesiąc 6-ciolatek, wita się z psem, rzuca na niego, przewraca. A pies, 30 kg
labradora, co potrafi przewrócić dorosłego, mu na to pozwala, przewraca się
grzecznie, ulegle pokazuje brzuszek. Co za różnica z arabskimi dziećmi, co
bojaźliwie pytają, czy pies gryzie i nie wsiądą razem z nim do windy.
Był jeszcze czarny spanielek
Letycji, Lola. Mają go od paru miesięcy.
- Oczywiście, że tak. Są
cukierki dla dzieci. Tylko musicie je same znaleźć.
I dzieci
wparowują do domku.
- Weźcie jeden
czy dwa, a resztę oddać! – krzyczy za nimi Xavier.
- A co to? – pyta
mnie Manon onieśmielona.
- Ach, to także
dla was. Wybierajcie.
I każde dostaje
przeźroczystą piłeczkę, która wspaniale skacze, a jeszcze po odbiciu kolorowo
świeci. Są zachwycone.
- Musimy mieć
więcej tych babioli dla dzieci po 1 euro – mówię potem do Gérarda. - To
przywilej dziadków – rozpieszczać swoje wnuczęta. Rodzice są odpowiedzialni,
martwią się o nie i troszczą. A my możemy tylko się z nimi bawić i cieszyć się
ich obecnością.
Przy stole Xavier
mówi, że tydzień temu był na ślubie swojej najmłodszej siostrzyczki Aude. (U
matki ich było 6-cioro.) A Crystelle (starsza siostra) prosiła go o pożyczkę.
Bo oboje nie pracują, mąż pije a ona wzięła na kredyt jakieś ciuchy z "3
Suisses"...
- A więc ty teraz
jesteś szefem rodziny – mówię do Xaviera. – Pracujesz (własna firma), nie
pijesz, nie palisz.
Gérard musi mieć swoje piwo a ja papierosy. Xavier i
Letycja oboje z rodzin (prawie) alkoholików. Dużo porządniejsi i bardziej
odpowiedzialni od swoich rodziców.
Cedryk się opala, zachwyca spokojem. Zgadało się, że lubi
cassis i po chwili wszyscy się wybierają na zbiory.
- Barquetki do zbierania znajdziecie w hangarze.
Ja zostaję. Sprzątam ze stołów, doglądam niemowlęcia w
wózeczku. Nawet dużo nazbierali:
maliny, cassis, trochę agrestu.
Schodzili bokiem, koło grobu Pepette. Był uporządkowany: od
płotu dwa drzewka "fragon brat dragona" i dwie paprocie (trzecia nie
przeżyła), od drogi 5 bukszpanów a w
środku "pieczęć Salomona" i gałązka barwinku (rozrośnie się). Dosadzę
jeszcze konwalii z campingu. Wszystko podsypane czarną dobrą ziemią. Widać, że
grób zadbany, że pamiętamy, że Suif była kochana.
Wieczorem też tam przechodziłam i znalazłam na grobie
piękną czerwoną malinę. Myślę, że od Manon. Spontanicznie.
Pytałam raz Mme Hubert:
- Mieszkamy na takim odludziu, że ledwo raz na tydzień ktoś
przejdzie. Najczęściej rodzina z dziećmi na spacerze. Przywitają się czy
zamienią parę słów przechodząc. Otóż już dwa razy po takim przejściu znalazłam
na środku drogi kwiat, jakby zostawiony tam specjalnie dla nas. Raz to były dwa
żonkile a teraz podkolan biały, mój ulubiony cudnie pachnący storczyk.
Czy pani wie, co
to znaczy? Czy jest taki zwyczaj?
Lecz Mme Hubert o
nim nie słyszała i nie umiała nic mi powiedzieć . Ale ja słyszałam, że w
Tybecie, gdy natknie się na drodze przydrożną stupę, grzecznie jest dorzucić do
niej kilka kamieni od siebie. Kamieni, bo tak wysoko nawet roślin już nie ma.
A tu malutka Manon zrobiła to od siebie spontanicznie.
Wiedziałam, że rośnie z niej mała czarowniczka. Takie rzeczy się wie samemu z siebie –
albo się nic nie wie.
W sierpniu Gérard pojedzie na 2 tygodnie do la Rochelle. Mnie nie zabierze, bo "będę mu
tam truła niezadowolona". Nawet nie do la Rochelle, ale parę kilometrów
pod, pomóc przyjacielowi w ciężkich robotach murarskich i ziemnych, co się tam
przeprowadził.
Czy mam się obrazić? W la Rochelle już byłam, dawno temu, z Billem. Wspaniałe akwarium morskie i plaża nad Atlantykiem.
Także coś w rodzaju zlotu hippisów, festiwale muzyczne? Ale z Gérardem
tego nawet nie powącham.
- To nie la Rochelle, tylko pod. I nic tam nie ma. A ja nie będę miał czasu, chcę jak najprędzej
uporać się z tą robotą.
Mi chce zostawić psa. Mam
siedzieć tu sama, latem? Nieciekawie.
- Możesz na terenie albo na
campingu.
- (Też już tam byłam. Ale) mogłabym wyskoczyć do Polski.
Na campingu
mogłabym przerobić matematykę z Manon. Powtarza niestety i we wrześniu oboje z
Brajanem będą w CM2. Polski już dwa lata nie widziałam i zaczynam tęsknić, ale
to wyprawa na dłużej. Męczący autobus i na miejscu upierdol: dentysta, Urząd
Skarbowy... U Słoneczka muzyka i filmy Almodovara, ale nie wolno mi palić...
A jeśli mi będzie
"zbyt wegetaiańsko", to w pobliżu mieszka lama Tséring, gdzie mogę pić
wino i palić i wymieniać wszystkie prywatne ploteczki. I tam 2 lata temu
zostawiłam książkę Thierrego, której mi trochę brakuje.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Z imionami mam ten sam problem - wiele czasu mi potrzeba na ich zapamiętanie :), ale potem już siedzą w głowie.
OdpowiedzUsuńA impreza widzę bardzo udana, działo się na całego :)