poniedziałek, 3 czerwca 2013

3/6/2013

Przeżyłam. Ciekawie było, owszem, ale strasznie wyczerpująco. M.in. wypieliłam Gérarda truskawki (o co poprosił specjalnie). Kwitną jak głupie i za dwa tygodnie obrodzą hojnie jak zeszłego roku. Już w zeszłym roku należało je rozsadzić, ale nie miałam siły. Tylko ten nowy surplus, z wypuszczanych wąsów, wzięłam na dół, na otoczenie rabatek wokół chatki.  Dobry pomysł, szereg tulipanów, a na to truskawki, które wybijają dopiero gdy tulipany już przekwitły. Nie przeszkadzają sobie. W tej chwili te zeszłoroczne maleństwa też są silne i obiecujące. Gérard jest zadowolony. W tym roku przeciągnę taki szpaler dalej.
Donicę z pomarańczowymi turkami zostawiłam pod chatką,  w cieniu.  Tam było wilgotno i zżarły je olbrzymie pomarańczowe ślimaki. No, powiedzmy że obgryzły, ale w tej chwili kwiatki wyglądają  mizernie. Obrałam ze ślimaków, przestawiłam na słońce, a tam w cieniu przy zbiorniku na wodę zasadziłam najlepszą miętę. Dostałam ostatnio w Rungis. Europejczycy się znają na jabłkach, ale od jakości mięty to Arabowie najlepsi. Ten ostatni pęczek był wyśmienity w smaku i zapachu, a wsadzony do wody od razu wypuścił korzonki. 12 silnych łodyżek za niecałe euro.
Zasadziłam ze dwa ary kukurydzy! Ręcznie!  Bo się uparłam, że w tym roku musi być coś jadalnego, a nie tylko zabawa w rolnika, ujeżdżanie ciężkimi traktorami i spalanie benzyny.  Zeszłoroczne słoneczniki trafiły prosto na kompost – ziarno było za małe, żeby to zbierać.  Wobec tego część pola na dole Gérard obsiał owsem. Lubię płatki, a w produktach bio- już chcą za pół kilo 4 euro . Wolę mieć własne.
 Na końcu zostawił miejsce na kukurydzę. (No i jak wzejdzie, będzie gdzie przykucnąć dla Letycji i dzieci. Oni jakoś nie chcą używać naszej toalety.  Na razie teren jest zbyt odkryty.)
Wyznaczyliśmy pierwszy rząd sznurem z palikami i Gérard zaczął sadzić te w domu wykiełkowane. Bo kupiłam kilo kukurydzy na popkorn u Araba (1,80 euro) ale gdzieś się ostatnim razem ten worek zadział. Znalazłam już po powrocie, i żeby zobaczyć czy kiełkują, Gérard napełnia ziemią do kwiatów karton po jajkach i w każdy dołek wtyka 1 czy 2 ziarenka. I rośnie mu wszystko jakby miał zieloną rękę. Przy sadzeniu wystarczy jeszcze raz zamoczyć i karton, biodégradable, rozłazi się w rękach.
A jeszcze po kilku dniach Gérard przyniósł mi z triumfem torebeczkę nasion z Auchana:
- To jest kukurydza wyjątkowo smaczna i delikatna!
- Ja jadam każdą.
Oglądam. W środku ok. 70 nasionek chudych, cienkich, płaskich i pomarszczonych, jak z kukurydzy jeszcze niedojrzałej. Odmiana "Zenit".
- No dobrze, a ile za to dałeś?
Sprawdzam na liście rachunku. 5,35 euro!
- C'est l'escroquerie!  - oburza się Gérard.
Ale te nasiona też wykiełkowały, każde. Pierwszy rząd będziemy mieli tej odmiany. Reszta normalna. Porównamy.
Gérard zasadził kilka. Powiedziałam, że sobie poradzę z resztą. I poradziłam,  ale niech to!  Chyba garbu dostałam, jeszcze na drugi dzień nie mogłam się schylić.  Jak ci Indianie sobie z tym radzili? Podobno umieszcza się ziarno w dołku zrobionym zaostrzonym kijem. Na stojąco? Pochylając się? Na czworakach? Tego rodzaju informacje powinny być bardziej szczegółowe.
Ja miałam miękką ciepłą ziemię – Gérard najpierw wykosił wybijające chwasty (głównie rzepak sprzed dwóch lat i młode osty) po czym zabronował jeszcze raz. To się nazywa brona? Te obracające się walce za traktorem, co sypią grudami ziemi jak nasz pies po załatwieniu się, takie pogardliwe drapnięcie.
Lecz mimo to ostatnie rzędy obsadziłam na siedząco, przesuwając się tyłem na d.. . Wtykałam ziarna palcami. Paznokcie, oczywiście, poszły.
I znowu w domu pod prysznicem znalazłam na sobie kleszcza.
A Gérard? Wykosił, zabronował, obsiał owsem (na dole), na górze: lucerna i koniczyna. Obsadził swój warzywnik – ma tam wprost inspekty.  A potem, zdenerwowany tą kupą obornika na przejeździe – bo znowu musieliśmy zostawić samochód niżej, a mer miejscowej wiochy nie odpowiada na skargi – wziął narzędzia i wykarczował ze 100 metrów przecinki w lesie, tam gdzie dawniej było przejście.
- Właścicielem lasu, tym facetem co podjechał do nas swoim 4x4 z psem bernardynem, jest mąż tej pani, co mi papierosy sprzedaje. Lokal też pewnie należy do nich. Oni są tu z dawna osiedli a my napływowi. Jak będziemy zbyt upierdliwi, mogą nas podpalić.
- Niech się cieszy, zrobiłem połowę jego roboty. Mam tu teren, muszę mieć prawo przejścia.

A gdy Gérard objął swój teren – miał go od dawna, ale wcześniej był zbyt zajęty – i okazało się, że kamienie graniczne są nie do odszukania a sąsiad się worał coś na kilka metrów w jego ziemię – wyciągnął plany z merostwa, ogrodził swój teren, a sąsiadowi (ojcu tego od obornika) złożył sąsiedzką wizytę w towarzystwie syna zabijaki (mojego ukochanego Xaviera).
Odtąd i poza tym mieliśmy spokój.

Poza tym rodzina nam się znowu powiększyła. Mamy dwa następne wnuczęta. François zadzwonił, że Aja ma bliźnięta: chłopca i dziewczynkę. Dostały arabskie imiona. W przyszły weekend pojedziemy je zobaczyć. Jest tam także starszy chłopczyk, w wieku Neo, może trochę młodszy. Na zdjęciach wygląda na bandytę.
 No to Gérard ma już 6-cioro wnucząt, François dorównał do Xaviera. 
- Tylko u Elsy nadal nic nie ma...
- Jest najmłodsza.
( No i dotychczas mieszkała z przyjaciółką, prześliczną na zdjęciach, typ arabski.  Teraz się wyprowadziły. Razem czy osobno? )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz