Tonton Pierrot będzie
miał 70-te urodziny. Gérard, którego urodziny były w zeszłym tygodniu,
powiedział, że będzie obchodził je razem. W sobotę wstał przed świtem,
przyjechał z Normandii. Wyskoczył na parę dni z psem, zabezpieczyć na zimę, bo
tam wichura coś połamała. Ja, że źle znoszę deszcz i zimno, zostałam w domu na
kompie. Teraz wrócili, wykąpał psa, przebrał się i zaczynają mnie budzić. Dopiero 9-ta! Za wcześnie dla mnie.
Papieros, kawa, jedziemy, wykąpany pies na tę okazję nosi
elegancką obrożę z łańcuszka nie kolczatkę. Po drodze w Auchanie kupujemy dwa
torty (jeden to ten słynny foret noire obowiązkowy na każdych urodzinach),
wina, piwo.
W Montreuil
znajdujemy miejsce na parkingu, nawet w soboty bezpłatnym (bo zapomniałam w
domu kartę do płacenia w parkometrach).
Aż mi się ciepło
zrobiło na sercu, gdy zobaczyłam Tonton Pierra: dobroduszny, serdecznie
uśmiechnięty i nic się nie zmienił. Za to Josiane jest schorowaną wychudłą
białosiwą staruszką. Ona zawsze narzekała na zdrowie, a teraz też coś jej było,
miała robioną kolonoskopię, nie może nic jeść itp.
Wszyscy się witają
i obcałowują. Ta olbrzymia szafa w rogu stołu to ich syn Lorraine. Wyglądem
zakasuje każdego wykidajłę. Jego dzieci, którym obcałowuję główki, to Theo,
Enzo ( czy Elzo?) i długowłosa blondyneczka May. Włoski ma liche i proste, ale
blond, więc się zachwycamy. Ten drugi olbrzym mile uśmiechnięty i ogolony na
łyso to jego brat Philippe. (Pamiętam ich, gdy byli dorosłymi kuzynami małego
Xaviera.) Ich żony, obie strasznie otyłe, noszą imiona Sabrina i Michèle.
Jest Xavier z Letycją i dziećmi, całuję Manon i okrągłą
główkę Neo. A co to za dziewczynka, co podchodzi teraz? To Elza? Ja jej nie poznałam! Mała,
drobniutka i chuda, i oczko jej zezuje. Mając 16 lat zanosiła się na mocną, grubą
babę jak jej matka. Co się stało z dzieckiem?
W domu jest pies
Josiany, mały, wzięty ze schroniska. Ostrowłosy, czarny, foksterrier mu się
domieszał do rodziny. Na widok naszej zanosi się jazgotliwym ujadaniem. Te małe pieski są
nerwowe i histeryczne. Całe życie przerażone, że każdy większy pies może je
pożreć. Naszego labradora prawie nie słyszymy głosu. Tylko na terenie, gdy ktoś
przechodzi obok, wtedy szczeka. A teraz psie ujadanie zagłusza rozmowy. Ale nikomu to nie przeszkadza. Nasza niezrażona, serdeczna,
zaprasza do zabawy, pokazuje brzuszek, jest uległa i przyjacielska, i w końcu
jazgot ucicha.
Z pokoju przez kuchenkę jest wyjście na
taras. Z pokoju też, ale teraz okna do samej ziemi są zamknięte i zastawione
stołem. Wychodzę tam zapalić, śmiecić nie wypada, więc pusta puszka po piwie
zrobi za popielniczkę.
Piękny widok w dole:
strzyżone żywopłoty, przejścia, ławeczki. Blok tonie w zieleni, dwa kroki od
centrum a spokój i cisza. Na końcu wysokie drzewa zasłaniają ulicę. Obok mnie
mężczyźni podają sobie z dołu dodatkowe ławeczki, przestawiają długi stół na
ukos – i wszyscy się zmieszczą. Pod
oknem dostawiony okrągły stół dla dzieci – niech kuzynostwo się zapozna,
obwącha, polubi. To ważne.
Liczę: przy stole
sześcioro w wieku od 5 do 12, dwoje najmłodszych (Lylo i Milad) jeszcze na
kolanach matek – młode pokolenie rośnie.
Na stołach pojawiają
się różne czipsy, sok i coca-cola do wyboru. Także dorośli odkorkowują różne
butelki: jest whisky (nie ma powodzenia), za to pastis tak i różne dobre wina.
Przybywa François z żoną z rasy bogiń
greckich. Adżia nie zdaje sobie sprawy czym jest, nosi czarną mini spódniczkę i
czerwone szpilki. Ale wysoka, bujna, w czerwieni i w czerni, piękna twarz, żywa
uprzejma mimika, wspaniała chmura jasnoszatynowych loków. Przy niej Mylad i
Anis. Najmłodsze bliźnięta jeszcze zostały w domu pod opieką dwóch siostrzenic.
Dobrze jest mieć rodzinę.
Na stole pojawiają
się półmiski crudités jako entrée. Przy mnie polskie czerwone buraczki (prawie
nigdy ich nie jadam
we Francji) wymieszane z pomidorami na ogórkach i otoczone białymi jajeczkami
przepiórek na twardo. Na dziecięcym stole były plastry wędzonej szynki – I Elsa
pilnuje Anisa, żeby tego nie ruszał. (Ma przestrzegać nakazów Koranu. Ale na
innych urodzinach, matki Gérarda, gdy jechaliśmy daleko w stronę Bretanii,
widziałam w rodzinie i skośne oczy Wietnamczyka i sznureczek buddyjski, co
jeszcze bardziej egzotyczne.) Elsa jest bardzo zaprzyjaźniona z dziećmi
Françoisa – bezceremonialnie wpychają jej się na ręce i kolana.
Teraz na stole lądują
jarzyny na ciepło (zielona fasolka i osobno gotowane kartofle z marchewką i
navet (rodzaj białej delikatnej rzepki)) i wspaniały gigot barani. Kości i
tłuszcz dostały psy pod stołem.
Rodzina zajada, gada, odkorkowują nowe
butelki wina. Rozmawiają o swoich samochodach, o punktach, ile tam komu na
prawie jazdy zostało (dwóch młodszych straciło wszystkie i będą powtarzać, co
upierdol.) Nikt się nie spieszy, nie jesteśmy ściśnięci przy stole. Wychodzę z
pieskiem (niedobrze, gdyby nabrudził w domu), potem na papierosa.
Teraz sery z dobrym
(podobno) winem, których nikt nie rusza. Przysiadam się do Adżi, potem na
tarasie Philippe pyta o naszego psa. Pamięta Idę, potem Gérard miał jej córkę Pepettę,
która w zeszłym roku umarła. Ze starości i Gérard był bardzo nieszczęśliwy.
Wobec tego Xavier szybko, może w miesiąc, znalazł mu szczeniaka przez internet.
Wykapana Pepetka! Nosi jej imię i uważamy ją czy to za nią samą czy to za jej
córkę. To był najlepszy prezent, a Gérard ją kocha jak w Harry Potterze Hagrid
kochał swojego smoka. Philippe kiwa głową, że rozumie. Pyta, czy pamiętam Nestora.
- Tylko z opowiadań
Gérarda. Gdy mnie poznał, już go nie było.
Wracamy do
towarzystwa (na tarasie trochę pada.) Dzieci bawią się po domu w chowanego.
Nawet mała Lylo dzielnie sama wdrapuje się po schodach.Pod stołem jest olbrzymi
bokser. To Elzy! Pokazywała jego zdjęcia na komórce, widocznie pies przedtem
czekał w samochodzie. Olbrzym wielkości rotweillera, waży 42 kg. Nasza Pepetka zachwycona (pieska
Josiane wycofano) a bokser wskakuje na nią i
próbuje ją pokryć. Elza go odciąga.
- Nie szkodzi –
mówię. – Nasza w tej chwili nie ma cieczki.
- Kastrowany – mówi
Elza.
Wynika dyskusja,
uzasadnienie, bo co zrobić ze szczeniakami? Oddać do schroniska? Dzieci pamiętają
z dzieciństwa trudności z rozdawaniem szczeniaków. A drugi miot Idy Gérard po
prostu utopił, co straumatyzowało i mnie i dzieci.
Na stół wjeżdżają
torty, ogromne, na zamówienie, największy ze świeczkami. Tonton Pierrot zdmuchuje, oklaski,
rozpakowywanie prezentów. Od Adżi dostał komplet ciężkich kielichów z czeskiego
kryształu. Wielkie i ciężkie jak do wody, nie do wina. Adżia się tłumaczy, że
zrozumiała, że chodzi o rocznicę
ślubu. Któryś z synów ofiarował wiertarkę Bosha w ciężkiej walizce (narzędzia w
prezencie to w rodzinie częste). Były jakieś czekolady. W sumie ze strony
prezentów nic nadzwyczajnego, ale jako rodzinne spotkanie, impreza była bardzo
udana. To ciepło, życzliwość, serdeczność aż mnie zalewała. Ja z mojej rodziny
tego nie pamiętam.
Delikatność, żadnej
niedyskrecji.
- Dawno cię nie
widzieliśmy – zauważył tonton Pierrot po przywitaniu. I tyle. Ani słowa więcej, że na
9 czy 10 lat się zmyłam.
Także przy pożegnaniu:
- Ale zobaczymy się
jeszcze? – pyta Josiane.
- Dziękuję, że mnie zaprosiłaś
.Ja kocham tę rodzinę! To uczucie nowe i
zaskakujące. Na widok tonton Pierrota aż ciepło mi się zrobiło na sercu.Takiej
serdecznosci w mojej rodzinie nie pamietam.
Teraz Adżia się
żegna, bo jednak bliźnięta. Zabiera z sobą dwóch chłopców, François zostaje.
Dostaje olbrzymią paczkę z kawałkami tortów, druga taka będzie dla Xaviera i
Letycji. I ja dostałam spory kawał dla mnie i dla Gérarda, na talerzyku który
obiecałam, że przez Gérarda oddam, ale wychodząc z garażu go stłukłam.
Pod stołem olbrzymi
bokser i piesek Josiane liżą naszej suce genitalia. Franois wybucha głośnym
śmiechem, ja za nim.Opowiadam Françoisowi jak sjamska angorska kotka wyskoczyła
przez okno. On mi pokazuje na komórce rybki, które teraz hoduje.
Przy stole mężczyźni popijają dalej. Xavier z
Letycją nie tkną alkoholu, ja też już nie muszę, François – bardzo
umiarkowanie, ale starsze pokolenie sobie nie żałuje.
Dzieciom dano laptopa z
jakimś filmem, młodsze śpią na kanapie przemieszane z psami i z kupą
kurtek.
Lorraine, już 41 lat i
ojciec trojga dzieci, zmiął butelkę po wodzie mineralnej, padł na kolana, drugi
koniec podaje bokserowi i się szarpią. Wygrał bokser. Lorraine podnosi się i
trzyma się za szczękę – jeden ząb mu się kiwa, czy obruszony, czy był złamany w
dzieciństwie i doprawiony – rodzina wybucha śmiechem.
Przy stole dzieci
Gérarda pokazują sobie nawzajem swoje tatuaże. Dwaj synowie jak byki mają
okręgi na grubych ramionach, ale Elza też! Całe prawe ramię! Biedne dziecko,
nie będzie mogła się pokazać w sukni!
Także na lewej dłoni wdłuż środkowego palca. I uczesanie dziwne, i głos
agresywny męskiej lesby... Biedne dziecko, ktoś zły urok na nią rzucił. (Przeprowadziła się w
zeszłym roku i chyba rozstała ze swoją piękną Arabką. Ale na ten temat rodzina
jest dyskretna.)
Teraz Elza siedzi z François a ja patrzę. To podobieństwo rodzinne
między nimi. Gérard mi tłumaczył: po ojcu Włochu i matce z Normandii (tam się
osiedlali Wikingowie) część rodziny jest czarna, a część blondyni. Xavier jest
blond a mlodsi oboje czarni. Elza ma twarz włoskiej madonny a François z tymi
wymyślnymi baczkami to Casanowa z przedmieścia. Tylko co to za zezujące oczko?
Jak była mała, to
tego nie miała. We Włoszech by powiedziano na to, że ma "złe oko",
czarownica.
W domu pytam Gérarda.
- Ma trochę strabizmu, jak się zmęczy. Po pracy tutaj
przyszła.
(A czy ja nie
widziałam podobnego oczka na zdjęciu jej stryja Georga, który zginął w Algerii?
Taka sama cecha rodzinna jak skrzywiony ząbek u tonton Pierrota i Xaviera. I
obaj już sobie to sztucznie u dentysty naprawili.)
Xavier z Letycją też
zaczynają się zbierać – mają ze 200 km do domu. Synowie Gérarda się niepokoją –
ojciec jest pijany, kto go odwiezie?
François się oferuje, a Elza proponuje, żeby się przespał u niej. Ale
Gérard dziękuje, sam wróci (choć sugerował, że to ja poprowadzę. Tylko nie mam
przy sobie prawa jazdy, i już z 10 lat nie prowadzę, i ruch podparyski to już
nie na moje nerwy.) Gérard będzie prowadził a ja popilotuję.Ruch, mimo że już
ciemno, taki, że stoimy na każdych światłach, więc szybkość niewielka. Trochę
płynniej zrobiło się dopiero za Chelles. Gérard zna drogę na pamięć więc jakoś
dojechaliśmy.
W domu polecił mi
zadzwonić do Josiane, że dojechaliśmy zdrowo i cało (dla niego zadzwonić było
już zbyt skomplikowane), położył się i zasnął. Pies też, obok niego, był całym
dniem tak zmęczony, że nawet nie prosił o
wyprowadzenie.
Na drugi dzień, gdy
Xavier pyta jak dojechaliśmy, Gérard palnął:
- Nie złapali mnie . – I
się zaśmiał.
Wcielo Cie, to juz 7 tygodni. Mam nadzieje, ze swieta byly udane.
OdpowiedzUsuń11k
Żyję. Zajęta. Thx za pamięć.
OdpowiedzUsuń